— Trochę to niebezpieczne — powiedział Jim, wsiadając do wozu. — Mogą jednak przylecieć.
— Nie ma obawy — odparł Pawłysz. — Smoków tu nie będzie.
— Jesteś pewien, doktorze?
Tania i Pawłysz obserwowali, jak łazik przecina rzekę, a potem, przedzierając się przez krzewy, wspina się na przeciwległe zbocze. Wóz zniknął, ale jeszcze przez jakiś czas docierał do nich trzask łamanych gałęzi i ryk silnika. Potem zrobiło się cicho, tylko Leskin z rzadka pojękiwał. Dzień był pochmurny, lecz suchy.
— Sława, proszę się na niego nie gniewać — powiedziała Tania. Siedziała na ziemi obok Pawłysza, objąwszy rękami kolana. Pawłysz uniósł przegub ręki Leskina i policzył puls. — On myślał, że spieszy ci na ratunek.
— Wcale się nie gniewam.
— A smocze jajo się stłukło.
— Nawet tego nie zauważyłem. Co ze świstakiem?
— Został w kabinie i nawet nie wie, że to wszystko przez niego.
Wiatr przebiegł nad rzeką, zmarszczył wodę.
— Wiesz, Taniu — powiedział Pawłysz — że wkrótce nasza stacja przeniesie się tutaj?
— Na brzeg? Bardzo się cieszę — Tania wcale się nie zdziwiła.
— Ładna okolica?
— Woda pod nosem, można się kąpać. Latem będzie gorąco. A dlaczego?…
— Opowiem ci krótką historyjkę kryminalną. Przecież każdy kryminał kończy się solowym występem detektywa, który przyznaje się do własnych błędów i zapoznaje słuchaczy z tokiem genialnego rozumowania, które doprowadza do wykrycia, kto z obecnych sypał truciznę do ulubionej filiżanki starej hrabiny.
— Opowiadaj więc, detektywie — powiedziała Tatiana. Była zmęczona, niepokoiła się o Leskina i dlatego podtrzymywała grę bez normalnego zapału.
— Co zastałem po przybyciu na stację? — kontynuował Pawłysz. — Smoki, które napadały na ludzi i kompletnie zaszczutą wyprawę.
— To już lekka przesada.
— Oczywiście, ale cała literatura bazuje na przesadzie. A jakie wersje śledcze narzucały się przede wszystkim? Że na planecie mieszkają troglodyci i smoki biorą nas za nich. Mało przekonywające. Zbyt niski poziom ewolucji. Druga wersja jest twoja: zjawili się jacyś przybysze i rozzłościli smoki, które mają świetną pamięć.
— Pamiętam, ale to nie wersja, tylko głupi pomysł.
— Nic podobnego. Ta wersja jest równie dobra, jak każda inna. Ostatecznie wszystko sprowadza się do dwóch wariantów: albo w czymś przeszkodziliśmy smokom, albo biorą nas za kogoś innego. Poszczęściło mi się, bo w dniu mojego przyjazdu upolowaliście smoka. Zbadałem go. i co się okazało? Metabolizm smoków nie pozwala na odżywianie się ludźmi. Co więcej, wkrótce potem dowiedziałem się, że komary, które wściekle atakują ludzi, również nie mogą pić naszej krwi, gdyż jest dla nich trująca. Czyli tutejsza fauna zachowuje się podobnie do ludzi, którzy umyślnie zbierają muchomory, zjadają je i umierają w męczarniach. A co najważniejsze, zarówno smoki, jak i komary szaleją wyłącznie w okolicach naszego wzgórza. W lesie już ich nie ma.
— I po stwierdzeniu tych faktów wyłoniła się nowa wersja — powiedziała Tatiana.
— Naturalnie. Nazwijmy ją wersją tragicznej pomyłki. Wcale tego nie zauważając zajęliśmy ich dom. Komary lecą w kierunku ciepła — ciepła świstaków. Skąd niby mają wiedzieć, że to jest inne ciepło. A smoki biorą nas za kogo innego, za swoją normalną zdobycz.
— Dlaczego więc smok, kiedy chciał cię schwytać, szczęknął szponami na wysokości metra nad ziemią? Kiedy przeprowadziłam eksperyment z pełzaniem, smok również chybił, zwierając pazury na tej samej wysokości, i dlaczego one rzucają się na jasne przedmioty?
— Po prostu zawodzi je instynkt, gdyż właśnie w ten sposób od pokoleń polowały.
— Ale przecież na naszym wzgórzu nie ma świstaków! — To właśnie wprowadzało nas w błąd. Inaczej trudno byłoby się nie domyślić, o co tu chodzi, i właśnie to zmułsiło komary do picia naszej, trującej dla nich krwi.
— A gdzie… — zaczęła Tania, ale Pawłysz jej przerwał:
— To znaczy, że istnieje nisza ekologiczna. Każde wzgórze tworzy odrębną biocenozę. Komary gnieżdżą się w norach świstaków i piją ich krew. Najprawdopodobniej same też są świstakom do czegoś potrzebne, może ich larwy służą im za pokarm. Świstaki odżywiają się mrówkami i kontrolują ich liczebność… Smoki również korzystają z tej biocenozy, ale pieczołowicie pilnują, żeby ich terytorium było nienaruszalne. Zjadają słabe, chore, nieprzystosowane zwierzęta.
— A ja siedziałam na dachu — przypomniała sobie Tania.
— Najazd rozmnożonych ponad miarę mrówek stał się dla mnie ostatnim kamykiem, uzupełniającym mozaikę tego świata — powiedział Pawłysz. — No dobrze, idźmy dalej. Co się więc stało? Przylatujemy, lądujemy na wzgórzu. Dzieje się to w porze deszczowej, kiedy życie na planecie zamiera. Zaczynamy budować stację i zasypujemy nory, nawet ich nie zauważając. Świstaki giną albo uciekają do lasu. Tam nie ma ich pokarmu, wobec czego zwierzaki stopniowo wymierają. Pamiętasz świstaka, którego mi przywiozłaś? Był chory i półżywy z wyczerpania. Komary w procesie ewolucji przyzwyczaiły się do poprzestawania na „własnych” świstakach. Odlecieć stąd nie mogą. Świstaków zabrakło, leciały więc do ciepła, gryzły nas i zdychały od naszej krwi. A smoki straciły siedlisko. Pewnie chętnie by zmieniły wzgórze, ale na każdym szczycie mieszka odrębny ród, który nie wpuści do siebie obcych smoków.
— A jeśli tutaj będzie coś podobnego? — Tatiana rozejrzała się dokoła, wsłuchała się w odgłosy lasu.
— Wszystko zależy od nas. Zanim się przeniesiemy, trzeba będzie sprawdzić, czy przypadkiem nie wchodzimy komuś w drogę.
— Zgoda — powiedziała Tatiana. — Mnie się tu podoba.
22
„Segeża” weszła na orbitę po dziesięciu tygodniach od chwili, kiedy Pawłysz zastąpił doktora Stresznego. Statek miał wysłać własny kuter z towarami dla stacji. Nina i Pawłysz udali się pieszo w kierunku lądowiska, gdyż Mała Tania i Jim naprawiali łazik. Niezawodny dotąd pojazd zepsuł się akurat wtedy, kiedy należało dowieść gościom, że trafili na wzorową stację.
Ukryli się przed palącymi promieniami słońca pod lekkim daszkiem tuż obok ekspedycyjnego kutra ratowniczego. Po śliskiej, błyszczącej burcie stateczku wędrowała długa karawana pomarańczowych pająków. Przodem szedł największy, dowódca, a za nim reszta według wzrostu. Pająki nie mogły utrzymać się na gładkim metalu i od czasu do czasu któryś z nich ciężko spadał na plastikową podłogę, ale pozostałe natychmiast zwierały szeregi.
— Znalazły gniazdo — powiedział Pawłysz.
Pająki lubiły ptasie jaja i ciągle szwendały się w pobliżu.
— Grabieżcy — powiedziała Nina. — i jak to z nimi bywa, tchórzliwi.
Przykryła dłonią pająka zwiadowcę, biegającego przed szykiem. Pająk udał martwego. Nina wyrzuciła go w krzaki. Pozostałe pająki rozbiegły się, złamały szyk, nie wiedząc dokąd iść.
— Niech się szamoczą. Może papuga zdąży przenieść jajka w inne miejsce.
Cycero, który nie odstępował Niny na krok, uznał, że Nina rzuciła pająka po to, aby przyniósł go z powrotem, i pobiegł w zarośla.
— Nie odchodź za daleko — krzyknęła Nina.
Z gałęzi pobliskiego drzewa sfrunęła duża papuga. Wypatrzyła błyszczący guzik przy mundurze Pawłysza i postanowiła wziąć go sobie na pamiątkę. Pawłysz odpędził ją ręką i powiedział:
— Lepiej byś pilnowała jaj. Nie widzisz pająków?