Po tym drugim idiotycznym pechu spotkał ekspedycję jeszcze jeden, którego zwiastunem stał się nadany z Miasteczka Biologicznego pilny telegram. W telegramie w słowach pełnych współczucia informowano ich, że z otrzymanych danych wynika, iż stado sarjarów zbliża się do miejsca, w którym ulokowała się ekspedycja. Pozbawieni broni badacze powinni jak najprędzej wycofać się z zagrożonego terenu — ekspedycja zostanie natychmiast ewakuowana.
Bardzo przygnębiająco podziałała ta wiadomość na Botanika. Runęły jego nadzieje, że zostanie naukowo potwierdzone odkrycie roślin, które zdolne są samorzutnie poruszać się po gruncie. Ze złości i z żalu jego twarz przybrała barwę pąsową.
Wkrótce do Namiotu podjechało urządzenie transportowe. Uczestnicy ekspedycji zajęli w nim miejsca i urządzenie ruszyło w kierunku Miasteczka Biologicznego.
Medyk twierdził później, że przez siatkę okalającą platformę urządzenia transportowego widział jakoby w pobliżu Namiotu trzy dziwne rośliny w kształcie spirali.
5
Już trzecią dobę oddalała się planeta Igwi od kosmonautów zdążających w bezkresnym przestworzu kosmosu do Piątej Stacji Zewnętrznej.
Gurow doszedł już do siebie i relacjonował kolegom swoje przygody. Wówczas, kiedy Bujancew i Mostów ruszyli w jego kierunku, grunt pod nim się rozstąpił, on runął w jakąś otchłań, a grunt się nad nim zamknął. Porządnie nim wtedy zatrzęsło.
— Krzyczałem do was ile sił, aż wreszcie ochrypłem. Obmacałem ręką kask i stwierdziłem, że nadajnik jest uszkodzony. Zapewne uderzył o coś. Znajdowałem się w kamiennym worku, ale, o dziwo, przez ścianki wszystko widziałem — grunt Igwi jest przezroczysty.
— Czyżby? — zdziwił się Bujancew. — Mnie się on nie wydał przezroczysty.
— To zapewne dlatego, że powierzchnia planety przepalona jest promieniami Evitariusa i wyblakła. Mogę was zapewnić, że grunt Igwi jest jak matowe szkło: przezroczysty od wewnątrz i nieprzezroczysty z zewnątrz. Tak więc znajdowałem się w jakiejś klitce. Przez ściany przenikało jasne światło, a o jakieś dziesięć kroków ode mnie w warstwie przezroczystego gruntu pląsały jakieś trzy świecące stwory. Kiedy jeden z nich podpłynął bliżej, zdołałem mu się dokładnie przyjrzeć.
Wielki, błyszczący, na poły przezroczysty sznur nieustannie się wyginał. Stawał się to grubszy, to cieńszy. Oplatały go setki wijących się odgałęzień — to wybrzuszały się, to nikły w środku. Jego barwa stale się zmieniała — wewnątrz przesuwały się z miejsca na miejsce różnokolorowe plamy. Trzęsąc się i kołysząc stwór poruszał się w przestrzeni trójwymiarowej.
Gurow naszkicował na kartce, jak wyglądał ów stwór, i opowiadał dalej:
— Zauważyłem tam jeszcze jakieś świecące przedmioty. Ściany mojej klitki jarzyły się zielonym światłem i obwiedzione były czerwoną zębatą linią. Miałem wrażenie, że siedzę w zielonej skrzynce składającej się z dwu części. Od dołu zielone światło wspierało się na wygiętym słupie niebieskiego światła, a drugi koniec słupa, sterczący w górę, ginął w jakimś dużym splocie świecących taśm.
— A czy widziałeś powierzchnię planety? — zapytał Mostów.
— Widziałem. Ze środka wyglądała jak biały namiot pokrywający świat, w którym się znajdowałem. Zauważyłem, że substancja wypełniająca ten świat jest mieszaniną dwu minerałów. Jeden z nich, bezbarwny, zawiera mnóstwo jasnoliliowych kryształków wielkości ziarnka maku. Kiedy tańczący stwór przechodził przez te ziarenka na wskroś, mieniły się one kolorami tęczy. Zauważyłem, że żadna cząstka substancji nie zmieniła przy tanecznych ruchach stworu swego miejsca. Przesuwał się tylko z miejsca na miejsce jakiś barwny proces.
— Domyślam się, co chcesz powiedzieć! — zawołał Mostów. — Kiedy po tablicy świetlnej biegną litery, w rzeczywistości zapalają się i gasną lampki. Tak to wyglądało?
— Dokładnie tak — potwierdził Gurow. — Później, kiedy te stwory odpłynęły, rozmyślałem o nich i doszedłem do wniosku, że te istoty to są procesy. Procesy trwała, zlokalizowane i w dodatku żywe. Może powstały one w wyniku ewolucji, która ciągnęła się miliony lat.
— A w jaki sposób wydostałeś się ze swojej klitki? — zainteresował się Bujancew.
— Tego właśnie nie wiem. Pamiętam, że dziwne stwory dokądś odpłynęły i długo nie było ich widać. Co prawda chwilami wydawało mi się, że w oddali przepływają świecące plamy. Przypomniałem sobie, że mam przecież kamerę filmową, wyjąłem ją z pokrowca i w tej samej chwili zbliżyły się do mnie dwa stwory. No cóż, zaryzykuję — pomyślałem i nacisnąłem elektroiskrowy dystruktor kamery filmowej.
I wtedy zdarzyło się coś dziwnego: moja klitka kołysząc się jak na falach przepłynęła przez warstwę gruntu Igwi. Przez chwilę tkwiła nieruchomo, a potem gwałtownie przechyliła się w bok. Mimo woli oparłem się chorą nogą o ściankę, poczułem przeszywający ból i straciłem przytomność…
Kiedy Gurow skończył swą opowieść, Bujancew powiedział:
— Nie rozumiem tylko, w jaki sposób te istoty-procesy żyjące w gruncie Igwi schwytały cię i co oznacza ta kolumna? Co to za diabelskie sztuczki?
— Nie wiem, jak one robią te swoje kawały — powiedział Mostów — ale przyszło mi do głowy, że niewykluczone, iż między naszymi pojęciami i ich pojęciami zachodzi zabawna korelacja: to, co jest dla nas próżnią, dla nich jest jakąś materią — i na odwrót.
— Co takiego? — zdziwił się Gurow.
— Zastanówmy się. Te istoty-procesy mogą zapewne poruszać się dowolnie w warstwach gruntu i nie wydaje im się on czymś stałym. A próżnia to dla nich coś takiego, jak dla nas granitowa skała — te istoty stają wobec niej bezradnie. Wyobraźmy teraz sobie, że dysponują one narzędziami do deformacji próżni. Wówczas każda szczelina, którą zrobią, wyda nam się kolumną. Wzgórza to dla nich doły, a doły — to wzgórza.
Wkrótce potem trójka kosmonautów obejrzała nakręcony przez kapitana Gurowa film. Na ekranie przesuwały się, pląsały i falowały dwa wibrujące kolorowe stwory. Któż by mógł pomyśleć, że jedna z tych zjaw była specjalistą w dziedzinie nauk technicznych, a druga — medycznych (byli to Technolog i Medyk). Gdyby statek wylądował na Igwi o trzydzieści — czterdzieści stopni bardziej na południe, oczom Ziemian ukazałby się całkiem inny obraz: zobaczyliby całe kolonie przezroczystych, zakrzywionych rurek, w których ściankach zapalają się i gasną miliardy różnokolorowych iskier. Tak wyglądają korzenie roślin tropikalnych, zdobiących dziwny świat ukryty we wnętrzu planety Igwi.
Wiktor Kołupajew
Miłość do Ziemi
Projekcja holograficzna, zwana teleścianą, rozbłysnęła nagle oślepiającym, niebieskim światłem, zamigotała i powoli wypełniła cały pokój. Espace usadowił się wygodnie w głębokim skórzanym fotelu i wyciągnął nogi. Zawsze z wielkim zainteresowaniem oglądał ostatnie wiadomości. Obrazy holograficzne przenosiły go z jednego zakątka Ziemi w drugi, rzucały w głąb oceanu i w otchłań kosmosu. Miał wrażenie, że staje się uczestnikiem zdarzeń, w jakich by w rzeczywistości nigdy nie mógł uczestniczyć, i to sprawiało mu przyjemność.
Już od kilku miesięcy Espace mieszkał w tym zagubionym nad brzegiem morza pensjonacie. Nigdy nie oddalał się od niego, starał się nie patrzeć na płytę z gliderami i unikał towarzystwa, choć był człowiekiem wesołym i dowcipnym.