Espace pragnął wiedzieć o Ziemi wszystko i całymi godzinami wysiadywał przed teleścianą, ciesząc się, że wszystko to może zobaczyć. Jego nienasycona miłość do Ziemi, do oceanów, lasów, drzew, zwierząt, miast była czymś w rodzaju choroby, na którą nie zwracał uwagi. A gdyby nawet zwrócił, to i tak nie zechciałby się od niej uwolnić. i tylko gdy już oczy odmawiały mu posłuszeństwa, schodził na brzeg morza i kładł się na gorącym białym piasku. Potem wdrapywał się na niewysoką skałę nawisłą nad wodą i skakał w spienione fale. Odpływał daleko, czasem odpoczywał leżąc na plecach i wracał dopiero wówczas, gdy czuł się porządnie zmęczony. Wtedy znowu kładł się na piasku, patrzył w niebo na bielejące kędzierzawe chmury, a kiedy ciepło promieni słonecznych przeniknęło jego ciało, wstawał i wracał do pensjonatu.
Jedynie dwa razy zmusił się do tego, aby usiąść w fotelu glidera, unieść się w powietrze i polecieć do Limiki do Elsy. Pamiętał, gdzie mieszkała, ale za każdym razem zatrzymywał się przed jej drzwiami. Coś niezrozumiałego nie pozwalało mu iść dalej. Wracał do swego pensjonatu „Skalne gniazdo” i siadał przed teleścianą.
Wieczorami schodził na parter do baru, zajmował miejsce przed ogromnym staroświeckim kominkiem, w którym płonęły smolne polana, i słuchał, o czym rozmawiają przygodni towarzysze. W „Skalnym gnieździe” znajdowali schronienie ci, którzy z różnych względów chcieli na parę dni uwolnić się od kłopotów codzienności, oderwać się od wszystkich problemów. Tutaj nikt nikomu nie przeszkadzał, nie zadawał zbędnych pytań. Można było po całych dniach łazić po górach albo kąpać się w morzu. Można było przyjechać nieoczekiwanie i równie nieoczekiwanie wyjechać, nie uprzedzając nawet recepcji.
W ciągu kilku miesięcy spędzonych w „Skalnym gnieździe” Espace nie zawarł żadnych znajomości. Z rzadka tylko wtrącał do rozmowy parę mało znaczących fraz. Rozkoszował się samotnością, rozkoszował się poczuciem jedności z całą Ziemią. Czuł się szczęśliwy.
Tego wieczoru, jak zawsze, siedział w barze, przysunąwszy fotel do kominka, i patrzył z zachwytem na języczki ognia liżące polana. Obok siedziało jeszcze parę osób, niemal sami mężczyźni. Rosły barman od czasu do czasu roznosił kielichy z musującym napojem.
W pobliżu Espace’a, bliżej otwartego na oścież okna, siedział wysoki mężczyzna około czterdziestki. Jego czarne włosy miejscami przyprószone były siwizną. Już drugi wieczór z rzędu siadał w pobliżu Espace’a. Szczegół ten w gruncie rzeczy nie zwróciłby uwagi Espace’a, gdyby nie pewna okoliczność: otóż nieznajomy często, zbyt często, aby to wyglądało na przypadek, spoglądał w jego stronę.
Przesiedzieli w ten sposób około godziny i Espace zamierzał właśnie wrócić do swego pokoju, aby znowu uczestniczyć w wydarzeniach, które mógł mu zaofiarować stereoskopowy telewizor, kiedy nagle nieznajomy gwałtownie przysunął swój fotel do fotela Espace’a i zapytał:
— Espace?
Espace nie od razu odpowiedział. W twarzy mężczyzny było coś znajomego. A może po prostu był to powszechny, często spotykany na Ziemi typ urody. Oczy jego patrzyły czujnie, jakby spodziewał się przeczącej odpowiedzi i odrobinę drwiąco, jakby ta odpowiedź w żadnej mierze nie mogła go wywieść w pole.
— Tak, nazywam się Espace — odpowiedział dopiero po chwili i powoli wstał nie chcąc dopuścić do rozmowy.
— Wpadnę do ciebie. — Nie było to pytanie. Zdanie wypowiedziano tak, że nie było wątpliwości, że rzeczywiście przyjdzie do pokoju Espace’a. — Za dziesięć minut.
Espace mimo woli kiwnął głową. W chwilę później, kiedy uświadomił sobie już nie ton, a sens wypowiedzi, było mu głupio wobec siebie samego, że robi coś, na co nie ma ochoty. Nie zamierzał zawierać znajomości. To by odciągnęło go od stereoskopowego telewizora.
Przesunął fotel, żeby przejść, i sprężystym krokiem wyszedł z baru. Był wysoki i kształtnie zbudowany. Poruszał się dosyć niezwykle: wydawało się, że idą tylko nogi, podczas gdy tułów i głowa zostają w miejscu. Ale mimo wszystko w jego sposobie poruszania krył się pewien wdzięk.
Wszedłszy do pokoju natychmiast włączył teleścianę — niech nieznajomy sam nawiązuje rozmowę, jeśli ma ochotę. W kronice pokazywano połów ryb na Mieliźnie Litwundzkiej, u jego nóg pluskały olbrzymie rybiska, których nazw nawet nie znał. Później wystąpił ktoś, kogo spiker przedstawił jako przewodniczącego komisji do spraw dalekich lotów kosmicznych. Ogłoszono konkurs na obsadzenie wakatów w ekspedycji „Prometeusz-7”. Espace uśmiechnął się. Nie wybierał się w Daleki Kosmos. Nie mógł wytrzymać z dala od Ziemi ani jednego dnia. A przecież to wyprawa na wiele, wiele lat.
Później wyświetlano starą kronikę filmową. Były to ostatnie kadry odebrane ze statku „Prometeusz-6”. Obraz był mało czytelny i nie udało się rozpoznać twarzy członków załogi.
Rozległo się pukanie do drzwi. Odwróciło to uwagę Espace’a i nie dosłyszał słów spikera, który mówił coś o wyprawie. Zdaje się, że nie odbierano od niej żadnych sygnałów.
Za drzwiami oczywiście stał nieznajomy. Espace milcząco wprowadził go do pokoju, nie zapraszając, aby usiadł. Ale gość usiadł bez zaproszenia. Espace był wdzięczny, że nieznajomy nie zajął miejsca w jego ulubionym fotelu, choć i stał bliżej drzwi. Espace usiadł i wyciągnął nogi. Kronika skończyła się. Rozpoczęta się audycja z serii „Wędrówki po Syberii i Kanadzie”.
Nieznajomy nie wstając z fotela przechylił się i wyłączył teleścianę.
— Nazywam się Royd — powiedział.
Espace kiwnął głową na znak. że przyjął to do wiadomości.
— Od jak dawna siedzisz w tej górskiej dziurze? — zapytał Royd.
— W „Skalnym gnieździe” — poprawił Espace. — Około sześciu miesięcy.
— Espace, nigdy bym nie uwierzył, że możesz spędzić sześć miesięcy w tej górskiej dziurze.
— W „Skalnym gnieździe” — znowu poprawił Espace.
— Tak czy owak dziura — odparował Royd. Jego twarz o prawidłowych wyrazistych rysach była zwrócona w stronę Espace’a. Było w niej coś nieuchwytnie znajomego. Espace już był gotów zapytać o to, gdy Royd uprzedził go: — Próbujesz przypomnieć sobie, gdzie mnie widziałeś?
— Tak — odpowiedział Espace. — Często spotykany typ urody.
— Możliwe, choć spędziliśmy razem około dwu lat. Ale przypuszczam, że mnie nie pamiętasz… A co ty w ogóle pamiętasz?
Espace uśmiechnął się.
— Wszystko, co trzeba.
— Tylko to, co trzeba? A ponad to? Próbujesz zapomnieć czy zapomniałeś naprawdę?
Przez ostatnie sześć miesięcy Espace nie zastanawiał się nad tym. Po prostu, jak mu się wydawało, wyrwał się z ciemności i teraz rozkoszował się życiem, nawet nie swoim własnym, a życiem Ziemi.
— Nie potrzebuję nic więcej — odpowiedział chłodno.
— Dobrze — Royd uśmiechnął się. — Zaczniemy po kolei. Czy chciałbyś znaleźć się w ekspedycji „Prometeusz”?
— A więc o to chodzi? Jesteś werbownikiem? Nie ma chętnych?
— Ogłoszono konkurs — tysiąc osób na jedno miejsce. I to po komisji kwalifikacyjnej. To znaczy, że nie chcesz?
— Za nic na świecie. Całkiem dobrze czuję się na Ziemi.
— A teraz z innej beczki. Nie zapomniałeś chyba Elsy?
— Nie — Espace mimo woli zagryzł wargi. Nie chciał, aby ktokolwiek wspominał jej imię. Tu sam jeszcze nic nie mógł zrozumieć.
— Byłeś u niej?
— Nie, nie byłem. — Espace odpowiadał, ponieważ czuł, że pytania nie były pustymi frazesami. A mimo wszystko rozmowa zaczęła go irytować.
— Wiem, dlaczegoś nie był u niej. Boisz się, że ona po prostu cię wyrzuci, nie zechce z tobą rozmawiać. Taki, jaki jesteś, nie istniejesz dla niej. Ty przecież nawet próbowałeś ją zobaczyć i stchórzyłeś. To nie miłość do Ziemi, to po prostu tchórzostwo.
— Dosyć! — Espace zacisnął dłonie na oparciach fotela i wychylił się do przodu. — Słyszysz, mam tego dosyć!
— Wszyscy kochamy Ziemię…
Obaj umilkli. Espace wciqż starał się przypomnieć sobie, gdzie widział tego człowieka, i czego on może od niego chcieć?
— Czego chcesz ode mnie?
— Chciałbym, abyś przypomniał sobie wszystko i wrócił. Jesteś bardzo potrzebny i jesteś w stanie wrócić, oczywiście, jeśli zechcesz.
— Dokąd? — Espace nie chciał nigdzie wracać. Tutaj czuł się bardzo dobrze. — Dokąd powinienem wrócić?
Royd odpowiedział pytaniem.
— Co ty pamiętasz z tego, co działo się przed sześcioma miesiącami, przed twoim przyjazdem do tej górskiej… do tego „Skalnego gniazda”?
— Elsa — wyszeptał Espace. — Bardzo dawno.
— Co jeszcze?
— Pragnienie ujrzenia Ziemi.
— A jeszcze?
— Więcej nic. Nic nie pamiętam.
— Ale czy chociaż chcesz sobie przypomnieć?
— Chcę. — Espace nagle zaczął sobie przypominać, dlaczego uciekał od ludzi. No bo przecież uciekał! Nawet nie mógł zmusić siebie, aby odwiedzić Elsę. — Chcę i boję się. Na pewno było tam coś strasznego…
— Czegoś straszniejszego, niż się stało, nie uda się wymyślić. — Royd poczuł, że Espace uznaje jego przewagę, i rozmawiał z nim po ojcowsku, odrobinę władczo, ale z powagą i nawet z pewną dozą serdeczności. — Zbieraj się, lecimy.
— Dokąd? — zapytał Espace znużony.
— Do Kiryła.
— Do Kiryła? Nie znam żadnego. Daleko to?
— Trzy godziny. Znałeś i Kiryła.
— Znalem go? — zdziwił się Espace.
— Znałeś, wielu znałeś, i my zbierzemy ich wszystkich razem.
— Po co?
— Żebyśmy nie musieli się wstydzić.
— Dobrze. Jestem gotów. Nie mam żadnego bagażu.