Ogromny i masywny Wsiewołod wypełnił sobą połowę pokoju, którego jedną ze ścian zajmowały specjalne półki z najrozmaitszymi gatunkami kaktusów. Kawa rzeczywiście była wspaniała. Na stole stało również pudełko z ciastem i puszka chałwy.
— Siadajcie, kochani, siadajcie. Cztery krzesła, czterech ludzi i czworokątny stół. Co za zbieżność! Cha-cha-cha!
— Wsiewotodzie — odezwał się Royd. — My trzej postanowiliśmy wrócić.
— Ja jeszcze nic nie obiecywałem — zaprotestował Espace.
— To nic. Jesteś porządny chłop. Wrócisz. Tak więc postanowiliśmy wrócić. Teraz pytamy ciebie, Wsiewołodzie, czy pójdziesz z nami?
— O, chłopcy, choćby zaraz! Moje ubranko o tam w kącie się poniewiera. Co za pytanie? Kawkę tylko wypijemy i w drogę. Dopóki ciemno, żeby koty nie widziały. Ale wypijcie kawę. Jak się dowiecie, kto ją parzył, pospadacie z krzeseł.
— Wsiewołodzie, my mówimy poważnie — powiedział Kirył. — A ty żarty sobie stroisz. To wszystko nie jest takie proste.
— W porządku. Załatwione. O czym tu mówić? Wypijemy kawkę i w drogę. Opowiedzcie lepiej, co z wami? No tak, Espace i Kirył odeszli jeszcze przy mnie. A ty, Royd?
— Dwa tygodnie temu. Pochowali się wszyscy jak szczury. Espace’a ledwie odnalazłem. Dopomógł jego wysoki wzrost. Trudno nie zauważyć. Gdzie mieszka Kirył, wiedziałem wcześniej… Tam, Wsiewołodzie, została tylko Verona.
— Verona, Verona… Jakoś nie pamiętam. Ależ tak, tak, przypominam sobie. A ja najpierw pognałem do Akademii. Jest problem, powiadam. Mówiąc krótko i węzłowato, w wolny od pracy dzień można odwiedzić oddaloną galaktykę… Nawet się nie śmieli. Wyrzucili na pysk. No i obijałem się trochę, obijałem, aż w końcu tu trafiłem, do Naukowo-Badawczego Instytutu Czasu i Przestrzeni. Tutaj nie mają nic przeciw problemom… Tylko z początku nie pamiętałem, skąd mi przyszedł do głowy ten pomysł. Po prostu przyszedł — i już. A kiedy zająłem się obliczeniami, połamałem sobie na nich zęby. Cały świat widziałem tylko w tej kartce papieru. Nie było mi do śmiechu! Uznali, że zacząłem pleść bzdury. A później przychodzę kiedyś do domu, a ona siedzi i mówi: „Wiesz co, Siewka, wiem, że mnie kochasz, że ze względu na mnie wziąłeś udział w ekspedycji. A mój mąż w tydzień po tym, jak mnie pożegnał, znalazł sobie taką jedną… Tak że mogę być teraz twoją żoną. Tylko odejdźmy stąd”.
— A co to za ona? — nie wytrzymał Kirył i roześmiał się, bo też zabawnie opowiadał Siewka.
— Jak to kto? To wy nie wiedzieliście? Żeńka!
— Ach, ty łgarzu! — rozległo się w drzwiach. — Wszystko gotów poświęcić dla łgarstw. To niby znaczy, że ja do ciebie przyszłam?
— Eugenio! — krzyknął Royd.
— Żeńka, przecież miałaś iść do sąsiadów. Choć na pięć minut — mamy tu męskie sprawy, później bym cię poprosił.
— No w porządku, wszyscy znają twoje zamiłowanie do gadulstwa. Royd, ty chyba nie przyszedłeś ot tak, z wizytą? Kirył. A to… Espace?
— Tak jest — potwierdził Kirył. — Tylko ja ciebie właściwie nie pamiętam. Niewyraźnie, mętnie, jak przez mgłę.
— Wiadomo — powiedział Wsiewołod. — Ja z początku prawie nic nie pamiętałem. Jakbym wylazł ze skorupy. Potem zacząłem się zastanawiać, co było wcześniej? Wtedy właśnie przyszła Żeńka, pomogła mi trochę, a i sam zacząłem sobie pomalutku przypominać. A kiedy postanowiłem wrócić, przypomniałem sobie prawie wszystko. Tak myślę, że jest to jakieś uboczne zjawisko. A może właśnie zasadnicze, podstawowe. Coś zmusiło nas do powrotu tutaj i zapomnienia, skąd przybyliśmy. Przypuśćmy, że przeszkadzaliśmy komuś, ktoś tam nie chciał, abyśmy złożyli mu wizytę. Najpierw próbowano nas przestraszyć. Pamiętacie ten wypadek z Espace’em? Nawiasem mówiąc, dziecinna igraszka. A później znaleźli sposób. Niezawodny sposób.
— Verona została — dodał Royd.
— Z tego, co usłyszałem i zobaczyłem w ciągu tej doby… — zaczął Espace.
— Doba jeszcze nie minęła — poprawił Royd.
— … zrozumiałem jedno. Wy wszyscy i ja też jesteśmy uczestnikami ekspedycji, która wystartowała dwa i pół roku temu na statku „Prometeusz-6”.
— Tak — potwierdził Royd. — Wierzysz w to? Ty jeszcze nie wszystko pamiętasz, ale jesteś w stanie w to uwierzyć?
— Jakoś mi się to w głowie nie mieści. Ale przecież mnie nie okłamujecie?
— Dlatego właśnie nie chciałem cię od razu we wszystko wtajemniczać. Nie uwierzyłbyś.
— Całkiem prawdopodobne… A sam statek… też wrócił?
— Nie, Espace — powiedział Royd. — Statek nie wrócił. Statek kontynuuje lot. Na „Prometeuszu-6” została tylko Verona. Sama! Rozumiecie?
— A jak my znaleźliśmy się tutaj?
— Fizyczne i techniczne podstawy tego zjawiska nie są nam znane. Ale pewne przyczyny są zrozumiałe. Po pierwsze — wszyscy tęskniliśmy za Ziemią. Po drugie — baliśmy się, że nigdy więcej jej nie ujrzymy… To chyba wystarczy.
— Ale Verona została!
— Została Verona i ja. Losowaliśmy, kto powinien tutaj wrócić. Wypadło na mnie. Byłem przekonany, że wy sami już nie wrócicie. Należało was odszukać i namówić do powrotu.
— Bzdury! My z Żeńką już pakowaliśmy walizki. Prawda, Źeniu?
— Prawda — potwierdziła.
Kiedy Eugenia przyszła do męża (do kogo innego mogła pójść?), ten najpierw przestraszył się. Przecież wiedział, że jej nigdy nie zobaczy. No, może po wielu, wielu latach. Kiedy mu wszystko opowiedziała, ucieszył się. No bo przecież w żaden sposób nie mogła dowieść, że jest Eugenia, jego żoną i matką malutkiej Lady. Ona była w ekspedycji „Prometeusz-6”. Nie mogła być na Ziemi, i przepędził ją, nawet nie pozwalając zobaczyć się z dzieckiem. Niepotrzebnie wróciła na Ziemię. A odejść znowu na zawsze było niewypowiedzianie trudno. Bóg z nim. Ale nie zobaczyła córeczki! i wtedy odnalazła Wsiewołoda. Wspólnie wszystko sobie przypomnieli i postanowili wrócić. Ten wielki, niezgrabny mężczyzna, gaduła i żartowniś, był jej jedynym oparciem. Wzajemnie byli dla siebie oparciem. Bo przecież on ją kochał.
— A zatem jest nas pięcioro. Crooce — szósty. Kto wie, gdzie są pozostali? — zapytał Royd.
— Wiem, gdzie jest Santa — powiedziała Eugenia. — Ale wydaje mi się, że nie ma sensu ciągnąć jej z nami. Ona zamierzała wyjść za mąż.
— Za kogo?
— Nie wiem, ale to świetna dziewczyna, ona nigdy nie zdejmuje z ręki bransolety z tarczą łączności. — Eugenia obróciła tarczę na swojej bransolecie — tarcza nie odpowiedziała sygnałem świetlnym. Powtórzyła sygnał wywoławczy jeszcze kilka razy. Nikt nie odpowiadał.
— Można spróbować wywołać Robina — powiedziała. — Nie widzieliśmy go ani razu, ale kiedyś on sam nas wywołał. Powiedział, że idzie do floty podwodnej, i decyzja ta, jak mówił, jest nieodwołalna. Ale gdyby coś zdarzyło się z nami, gotów nam pomóc, odpowie na wezwanie.
— Wywołaj go, Żeniu — poprosił Royd.
Eugenia ponownie dotknęła matowej tarczy, i po kilku sekundach pojawiła się na niej lekko wystraszona twarz Robina.
— Co się stało, Eugenio?
— Robin, zebraliśmy się tu w piątkę. Ja, Wsiewołod, Royd, Kiryl i Espace. Royd chce z tobą porozmawiać. Co ty na to?
— Niech mówi — bez entuzjazmu odpowiedział Robin. — Robin, cała nasza piątka postanowiła wrócić. Na „Prometeuszu” została tylko Verona. Została tam sama. Decyzję podjęliśmy dobrowolnie. Nie można żyć z nękającym wstydem, że się stchórzyło. Kochamy Ziemię, ale właśnie ta miłość popycha nas w nieznane światy. Zapewne jest mi lżej niż innym. Nie mam na Ziemi nikogo bliskiego. Ale i ja kocham Ziemię. Robin, jestem tutaj, czekam na ciebie. Lot powinien być kontynuowany.