— Royd, sprawa nie ogranicza się tylko do naszej ekspedycji. Ekspedycja powinna dać jakieś rezultaty, wnieść coś nowego, nieznanego. Wszyscy zetknęliśmy się z takim właśnie zjawiskiem. Żadne odkrycie dokonane wcześniej nie może się z tym równać. Należy zapoznać z nim innych. Trzy razy byłem w Radzie do Spraw Galaktyki i trzy razy nikt nie chciał wierzyć, że jestem Robinem, członkiem załogi,Prometeusza-6”. Trzeba, aby uwierzyli nam na Ziemi. Być może, wyślą jeszcze jedną ekspedycję. Przygotowuje się właśnie start „Prometeusza-7”. Należy udowodnić, że wszystko, co się z nami stało, rzeczywiście miało miejsce. W takim wypadku zgodzę się wrócić na „Prometeu-sza-6”.
— Mnie też chodziła po głowie myśl, aby udać się do Rady — powiedział Kirył. — Ale byłem przekonany, że mi nie uwierzą…
— Kochani, przecież nie mogą nie uwierzyć nam wszystkim — głośno powiedział Wsiewołod.
— Dobrze, wylatujemy dzisiaj. Robin, czy ty jesteś na jakimś batyskafie?
— Nie, nie wstąpiłem do floty podwodnej. Za trzy godziny będę u podnóży Kilimandżaro. A wy?
— Ja chciałbym jeszcze raz spotkać się z Crooce’em. Wszyscy polecimy do niego. Zdjął bransoletę łączności i nie uważa się za uczestnika naszej wyprawy. Spotkamy się w Radzie o dwunastej według czasu ziemskiego.
— Dobrze. Czekam na was — i Robin przerwał łączność.
— On, zdaje się, ma do nas pretensje — powiedział Kirył.
— Całkiem zrozumiałe — po raz pierwszy odezwał się Espace. — On chociaż próbował coś robić, nie bacząc na wstyd. Ma prawo wściekać się, na mnie w każdym razie.
— Kawa wypita, można ruszać do ataku na Radę — powiedział Wsiewołod.
— Mamy dwumiejscowy glider, przydałby się jeszcze jeden, trzymiejscowy — zatroszczył się Royd.
— Crooce’a nie liczysz? — zapytał Espace.
— Crooce nie żyje na pustyni. Urządził się jako pracownik muzeum „Podbój Dalekiego Kosmosu”. Jest komisarzem ekspozycji pod tytułem: „Prometeusz-6”. Odkurza nasze rzeczy oddane do muzeum i opowiada zwiedzającym o tym, jak wielcy, wspaniali i mężni ludzie polecieli w Daleki Kosmos na „Prometeuszu-6”. Między innymi i o niejakim Crooce’ie, programiście „Prometeusza”. Wyobrażam sobie, jak o nim mówi.
— Chcę porozmawiać z Crooce’em — powiedział Wsiewołod. — Zaraz zamawiam glider.
Muzeum „Podbój Dalekiego Kosmosu” znajdowało się na przedmieściu Paryża. Był to ogromny szklany budynek stojący na naturalnym wzniesieniu. Do budynku wiodły szerokie kamienne schody, na których tu i ówdzie siedziały zakochane pary, bawiły się dzieci, a wycieczkowicze grupami i pojedynczo wchodzili na górę. Royd, Kirył, Wsiewołod, Eugenia i Espace weszli do środka i przyłączyli się do grupy, która miała oglądać „Prometeusza-6”.
Jak przewidywał Royd, grupę prowadził Crooce. Było widać, że Crooce nabrał wprawy w wygłaszaniu uroczystych oracji. Charakterystyki kosmonautów składały się wyłącznie z samych pochwał, a sam Crooce pośród bohaterów zajmował niepoślednie miejsce.
Zwiedzający z zainteresowaniem oglądali plansze, wewnętrzne wyposażenie kajut i komór statku. Espace nagle zobaczył tabliczkę z napisem: „Espace. Nawigator”. Wszedł do kajuty i ze zdziwieniem oglądał jej wnętrze. Nawet odważył się to i owo dotknąć rękoma.
Najpierw grupa astronautów trzymała się z dala od zwiedzających. Potem Royd i pozostali zaczęli się przesuwać do pierwszych rzędów, aby w końcu stanąć nos w nos z Crooce’em.
Crooce rozpoznał ich. Jego nagle pobladła twarz i pewne trudności w wymowie świadczyły o tym dobitnie. Jednakże doprowadził grupę do końca, i kiedy zwiedzający rozeszli się, został sam na sam z załogą „Prometeusza”.
— Crooce — powiedział Royd. — Nie ma sensu udawać, że nas nie poznałeś. Postanowiliśmy wrócić na statek.
— Nazywam się Antoni — odpowiedział. — Zdumiewające, jak bardzo przypominacie załogę „Prometeusza”. Chcecie, mogę wam pokazać planszę z ich stereoskopowymi zdjęciami.
— My właśnie jesteśmy załogą „Prometeusza” — przerwał mu Royd, ale Crooce ciągnął dalej:
— Mówią, że przypominam jednego z nich. Jak powiedziałeś? Crooce? Zdumiewające podobieństwo. No co my tak stoimy? Zaprowadzę was do dyrektora muzeum. Zdumiewająca zbieżność. — Odszedł nieco na bok.
— Crooce, my wracamy. Wszyscy. Idziesz z nami? Każdy z nas miał powody, dla których wrócił na Ziemię. Ale nikomu to nie przyniosło ulgi. Tylko wstyd i poczucie niewypełnionego obowiązku. Powinniśmy wrócić, żeby znowu mieć dla siebie samych szacunek.
— Wysłuchałem was z zainteresowaniem — odpowiedział Crooce. — Ale kto uwierzy, że jesteście załogą „Prometeusza”, kiedy on leci gdzieś tam w odległości dwudziestu parseków od Ziemi? Nikt.
— Wybieramy się właśnie do Rady do Spraw Galaktyki. Znamy wiele faktów. Uwierz nam.
— Chcecie przyznać się do tchórzostwa?
— Tak, przyznamy się, nawet więcej, pokonamy nasze tchórzostwo. Ale czekaj, to przecież ty pierwszy opuściłeś statek.
— Nie! Nie ja! To był Espace. Przypomnijcie sobie, ale i wcześniej wielu…
— To znaczy, że nazywasz się Antoni? — zapytał Wsiewołod. — Kąpiesz się w promieniach własnej sławy? Przez całe życie będziesz pielęgnował swoją sławę, wychwalał się pod niebiosa, delektował się sobą. Dlatego że nikt nie jest w stanie dowiedzieć się prawdy? Dlatego że „Prometeusz” powinien wrócić po twojej śmierci! Crooce, zastanów się, jeszcze jest czas.
— Nie! Wy nie polecicie do Rady!
— Odchodzimy — powiedział Royd. — Mamy mało czasu. — i odeszli.
— Przypomniałem go sobie — odezwał się Espace. — i wszystko inne zaczynam sobie przypominać.
— I ja go sobie przypomniałem — powtórzył Kirył.
… Do obiadu siadali o godzinie drugiej według czasu ziemskiego. W niewielkiej i przytulnej sali stało osiem czteroosobowych stolików. Ludzie zazwyczaj rozbijali się na grupki i wiele razy w czasie obiadu zmieniali miejsce i towarzystwo przy stole. Pod jedną ze ścian stało dwanaście kuchennych automatów, i każdy członek załogi mógł sobie wybrać dania według własnego gustu.
Przy obiedzie zawsze było wesoło. Tutaj również można było wymienić zdanie w nieskrępowanej atmosferze, podyskutować i zapić gorycz porażki w dyskusji łykiem kompotu czy kawy.
Ale w ostatnich czasach zmieniło się coś w nastrojach ludzi. Słyszało się coraz mniej żartów i śmiechu, zauważalna natomiast się stała posępna, nienaturalna uprzejmość członków załogi wobec siebie, i jeśli wcześniej o Ziemi mówili niezbyt często, teraz słyszało się tylko: „A mój Andrzejek…”, „Kiedyś razem z bratem…”, „Żona mówi do mnie…” A tego, który rozpoczynał mówić na ten temat, obstępowali ze wszystkich stron, chciwie słuchali, zadawali pytania, które w innych warunkach i w innym czasie brzmiałyby absurdalnie i głupio.
Lot trwał już dwa lata. Tęsknota za Ziemią, za tymi, którzy tam zostali, dawała o sobie znać z coraz większą siłą. Statek pędził z nadświetlną prędkością i oni wiedzieli, że ci wszyscy, o których opowiadano, wydorośleli, zestarzeli się, a może nawet umarli. Łączność z Ziemią została przerwana dwadzieścia dwa miesiące temu. Do Niebieskiej Gwiazdy, do jednej z jej planet, na której, jak przypuszczano, istnieją rozumne istoty, pozostało jeszcze dwa lata lotu.
Dowódca statku zarządził nowy porządek dnia. Więcej czasu poświęcano zajęciom sportowym, członkowie załogi częściej przebywali razem. Ale wszystko to nadaremnie. Wiedzieć, co ich czeka, to jedno, ale wypróbować na własnej skórze, to coś zupełnie innego. Tęsknota za Ziemią przybierała dziwną postać. Coraz częściej proszono Royda o pozwolenie opuszczenia statku, całymi godzinami przebywali w bezdennej pustce w całkowitej samotności, choć próbowali udawać, że w towarzystwie czują się lepiej.