Też nie wiadomo po co, jak słusznie stwierdziła Fryzjerka. Żyją trzysta lat — i nie wiadomo po co.
3
— Wszystko jest względne — odezwał się Agent. Ponieważ był handlowcem na względną skalę, wyznawał teorię względności. — Każde miasto jest małym państwem, każdy dom — małym miastem…
— Jakież przyjemne to nasze miasteczko — powiedziała Fryzjerka, obrzucając spojrzeniem ściany i sufit.
Agent zaproponował jej spacer po korytarzu, ale odmówiła. Była fryzjerką damską i serce jej zamierało na widok mężczyzn strzygących się obok, w salonie męskim. Ich brody i wąsy stanowiły dla niej całkowitą zagadkę, po powrocie do domu długo stała przed lustrem z brzytwą w ręku, wyobrażając sobie, że goli klienta. W salonie damskim, a tym bardziej w swym samotnym pokoiku, nie miała kogo golić i ręka jej zawisała w powietrzu jak szybujący ptak…
Listonosz przyniósł gazetę. Odkrył w składziku całą paczkę starych gazet, ale przyniósł tylko jedną. Uporządkował je według dat i choć wszystkie były sprzed lat pięciu, to jednak w porównaniu z najstarszą, późniejsze zapewniały regularny dopływ informacji.
Agent rozłożył gazetę i przeczytał komunikat o utworzeniu się rządu Daladiera, który w rzeczywistości został rozwiązany już trzy lata temu. Wiadomość o utworzeniu tego rządu, który w swoim czasie nie spełnił niczyich oczekiwań, dziś została powitana z radością, ponieważ oznaczała ustąpienie władz okupacyjnych. Istniało wprawdzie niebezpieczeństwo, iż rząd Daladiera ustąpi miejsca rządowi Paula Reynaud, który w najcięższych chwilach ucieknie i Paryża, ustąpiwszy miejsca marszałkowi Petain, który ustąpi go z kolei wspomnianym władzom okupacyjnym. i choć mawia się, że nowe jest tylko dawno zapomnianym starym, niekiedy stare powraca tak szybko, iż nawet nie zdąży się o nim zapomnieć.
— Wszystko jest względne — powtórzył Agent, zagłębiając się w lekturze.
Rzeczywiście, wszystko jest względne. Przecież człowiek już w chwili swych narodzin skazany jest na śmierć, różnica polega tylko na terminie, w którym wyrok ten zostanie wykonany — za dzień, za miesiąc, czy za sto lat. Myśl tę wypowiedział Profesor, znawca układów biologicznych mających niejednakowy okres trwania, lecz jednakowe zakończenie.
Już wówczas, na plaży, Fryzjerka nie mogła oderwać oczu od wspaniałej brody Profesora, która nawet teraz nie przestawała jej kusić. Palce ściskały wyimaginowaną brzytwę, ręka wzlatywała jak ptak…
— Z punktu widzenia motyla, trzydzieści dni to wcale niemało — powiedział Profesor.
4
— Z pewnością dla motyla godzina znaczy tyle co rok — wyraził przypuszczenie Agent. — Czas dla niego liczy się według wyższego kursu, toteż i zysk życiowy jest nie mniejszy niż w przypadku innych.
— Ja wolę stały kurs — wtrąciła Ekspedientka.
Agent jednak uważał, iż stały kurs możliwy jest wyłącznie przy obfitości towarów, a przy ich deficycie trzeba śrubować ceny.
— My, ludzie — mówił — żyjemy w warunkach obfitości czasu — mamy do dyspozycji lata, dziesiątki lat. Dlatego też nie cenimy czasu. Gdybyśmy mieli wyliczony każdy dzień, czas miałby znacznie wyższą cenę.
— I osiągnęlibyśmy taki sam zysk? — spytała z powątpiewaniem Ekspedientka.
— Oczywiście. Rachunek jest prosty — zakładamy, że godzinę liczymy według kursu miesiąca. Wówczas doba będzie miała wartość dwóch lat, a miesiąc — sześćdziesięciu.
To prawda, że wszystko jest względne, zależne z jakiej strony na to patrzeć. Czupryna i brak zarostu może wyglądać jak gęsty zarost i łysina. Fryzjerka przeniosła wzrok z Profesora na Agenta.
— A zatem miesiąc, który nam dano do dyspozycji, może zastąpić sześćdziesiąt lat, czyli średnią długość życia?
— To nęcące — uśmiechnął się Profesor i mrugnął porozumiewawczo do Starszej Pani. — I co pani na to? Przeżyjemy razem jeszcze sześćdziesiąt lat.
— Nie z moimi dolegliwościami — do Starszej Pani nie przemawiał jego optymizm.
Listonosz wziął papier, ołówek i zabrał się do liczenia. Właściwie nie było w tym nic skomplikowanego, zwykłe zadanie szkolne. Jeśli godzina równa jest miesiącowi, to dwanaście godzin równa się dwunastu miesiącom. A dwadzieścia cztery godziny — to dwa lata. Zostaje tylko pomnożyć przez trzydzieści…
Studentka natomiast dawno już wyrosła z zadań szkolnych i patrzyła na świat z wyżyn swych nieukończonych studiów. Wiedziała, że miesiąc jest częścią roku, to znaczy czasu, w jakim Ziemia okrąża Słońce, a godzina — częścią doby, to znaczy czasu obrotu Ziemi wokół własnej osi… Jak można mylić te dwie sprawy?
— Co nas obchodzi Ziemia czy Słońce, skoro już więcej ich nie zobaczymy? — odezwał się Agent, a Ekspedientka westchnęła:
— Jesteśmy jak motyle, które zamknięto w jednym pudełku i pozwolono przeżyć w nim trzydzieści dni.
— Sześćdziesiąt lat — poprawił ją Listonosz. — Trzeba się przyzwyczaić do nowej rachuby czasu.
5
Wszyscy zaczęli przyzwyczajać się do nowej rachuby czasu. Pierwsze miesiące upłynęły im na urządzaniu się w nowym miejscu.
Profesorowi przydzielono osobny gabinet, aby mógł kontynuować pracę naukową. Oprócz tego miał uczyć Studentkę: wygłosić cykl wykładów, przeprowadzić z nią zajęcia seminaryjne, a na koniec — przeegzaminować.
Starsza Pani-modelka młodniała po prostu w oczach. Przecież miarą młodości nie są lata już przeżyte, lecz te, które do przeżycia zostały. Obecnie Starsza Pani miała przed sobą tyleż czasu, co młoda Studentka i jeszcze młodszy Listonosz, i gdyby nie choroby, czułaby się ich rówieśnicą.
Wszyscy stali się rówieśnikami. Czterdziestoletnia Ekspedientka, która po raz pierwszy zyskała prawo do życia osobistego, zainteresowała się trzydziestoletnim Agentem. Z miejsca wybrała go spośród innych swych rówieśników — sześćdziesięcioletniego Profesora i szesnastoletniego Listonosza. Przyczynił się do tego również fakt, iż obarczona liczną rodziną oraz rzeszami klientów, po raz pierwszy w swym rodzinno-kolonialnym życiu znalazła się w tak niewielkiej grupie, że mogła przyjrzeć się każdemu z osobna, podczas gdy dawniej widziała ludzi wyłącznie en masse. Nie mogła więc nie zauważyć szczupłej, z lekka ironicznej twarzy Agenta. Usiłowała wyobrazić sobie, jak wchodzi do jej sklepiku po jakiś zakup — i nie potrafiła. W niczym nie przypominał jej klientów i nie sposób było wyobrazić go sobie za ladą — ani po jednej, ani po drugiej stronie. Oznaczało to, że jego i Ekspedientkę dzieli coś więcej niż lada. Zbliża nas to, co nas dzieli, a dzieli to, co zbliża — taka jest dialektyka życia, rozmyślała Studentka, machinalnie robiąc konspekt wykładu i kątem oka obserwując tych dwoje.
Jedynie dialektyka można było wyjaśnić fakt, iż Agent wolał czterdziestoletnią rówieśnicę niż dwie pozostałe — dwudziesto- i trzydziestolatkę. To wszystko jednak było znacznie prostsze. Studentka słuchała wykładów Profesora. Fryzjerka nie spuszczała wzroku z jego brody — obie skupiły na nim całą uwagę, zupełnie ignorując Agenta. Ekspedientka była wolna — od sklepu kolonialnego, od rodziny, w identycznym położeniu znajdował się Agent handlowy. Ich zawód wymagał bodaj względnego obcowania ze światem zewnętrznym.