— W naszym doświadczeniu — ciągnął dalej Dym-Dym — rolę muchy spełniała „maszyna czasu”, rolę wagonu — cała metagalaktyka. Pozostawiamy maszynę na tym samym miejscu — ale przecież miejsce to należy odnosić nie do centrum Ziemi, lecz do centrum całej metagalaktyki. Kiedy rozpoczyna się ruch w czasie, ustalają się przestrzenne, powiedziałbym nawet — makroprzestrzenne koordynaty maszyny. Wyłania się w tym samym miejscu, ale na tym miejscu kilka milionów lat temu nie było Ziemi. Znajdowała się w zupełnie innym punkcie kosmosu.
Wszyscy milczeli speszeni — wszystko okazało się aż zbyt proste. Na tym samym miejscu… Ale gdzie?
Milczeli. Pytań nikt nie zadawał — wszystko było i tak aż zbyt jasne.
— Ale dlaczego taki smutek? — otrząsnął się nagle Dym-Dym. Nie znosił pogrzebowej atmosfery. — Ja osobiście po raz pierwszy w życiu asystuję przy zamknięciu jakiegoś wielkiego problemu — do tej pory zawsze zdarzało mi się oglądać jedynie otwarcia. Tak że już i to jest ciekawe.
A zatem — udowodniliśmy dzisiaj na drodze eksperymentu, że oddziaływanie na przeszłość jest praktycznie niemożliwe. Mogę jedynie wyrazić moje współczucie grupie entuzjastów, która w bardzo niedalekiej przyszłości miała zamiar zanurzyć się w przeszłość… Pozostając, rzecz oczywista, na tym samym miejscu.
Złożył lekki, żartobliwy ukłon w stronę Sajkina, Wowolura i Podymachina. Ale chłopcy zbyt dobrze znali swojego szefa, aby mógł ich oszukać. „Jeżeli komuś w tej chwili jest ciężko — myślał każdy — to przede wszystkim jemu. Własnymi rękami zamknąć problem, któremu poświęciło się całe świadome życie, cały czas fizyka i człowieka, nie tak już młodego, ażeby podejmować jeszcze jedno fundamentalne zadanie.”
— Dymitrze Dymitryczu — prosząco powiedział Sajkin — a może mimo wszystko jeszcze jedno…
— Nic może — ostro uciął Dym-Dym. — Nie ma po co. Czy zdajecie sobie sprawę, jakie to jest ryzyko? Poprzednim razem, kiedy myśleliśmy, że maszyna wynurzyła się pod ziemią, w rzeczywistości przebywała w jakiejś chmurze kosmicznej. To po prostu nie do wiary, że wszystko skończyło się tak szczęśliwie, zwłaszcza dla naszego psa. Widocznie chmurka była słaba i nie towarzyszyło jej promieniowanie. No, i wiadomo, co było na tym samym miejscu około dwóch milionów lat temu.
— Nie — powiedział Arsen — nie na tym miejscu, ale w tym punkcie, gdzie znajdowała się Ziemia w chwili drugiego uruchomienia…
Dym-Dym zwrócił się do niego i znowu obaj uśmiechnęli się do siebie jak dwaj spiskowcy związani teraz na całe życie.
— Słusznie — powiedział Dym-Dym. — Inercja myśli. Przez cały czas zapominam o takim drobiazgu, jak metagalaktyka, oraz o tym, że nasza staruszka bezustannie dokądś leci. A jednak, mimo wszystko, jesteśmy beznadziejnymi egocentrykami, czyż nie?
Beznadziejni egocentrycy milczeli. Ktoś wyłączył w hali doświadczalnej światło, i z dołu mogło się wydawać, że przezroczysty klocek balkoniku Dym-Dyma wisi po prostu w czarnej pustce niby błękitna latarnia. Wewnątrz latarni widać było czarnobiałe postacie — ludzie w fartuchach laboratoryjnych, nowiutkich i chrzęszczących z okazji przyjazdu gości.
Ludzkie postacie nie poruszały się. Wszyscy myśleli. Ale nie o goryczy antyodkrycia. Nie o straconych na próżno latach obłąkańczej pracy, l nawet nie o Dym-Dymie. Myśleli o jednym.
— A jednak maszyna była w przeszłości — powiedział Podymachin.
— Tylko nie mogła odnaleźć Ziemi, która znajdowała się od niej o tysiące parseków — zauważył Wowolur.
— Ale jeżeli zamiast naszej maszyny… — podchwycił Sajkin.
— Nie w tej chwili, oczywiście — szybko dodała Mirra Jefimowna.
— Przecież kiedyś nie będziemy ograniczeni zasobami energii — zauważyła Święta.
— I wówczas, zamiast maszyny wysłać w przeszłość… -powiedział Arsen.
— Gwiazdolot?…
Liliana Rozanowa
Przepowiadacz przeszłości
(Opowiadanie byłego starosty domu akademickiego Instytutu Elektroniki Jutra)
Mieszkaliśmy z Barancewem tak: tu on, a tu ja. Pod oknem Niomka Iziumow, a przy drzwiach Konstanty. Mieszkaliśmy tak już pięć lat, znaliśmy się więc jak łyse konie. Stąd wiedziałem na pewno, że Barancew był skromny, uczynny, brał udział w życiu społecznym i cieszył się zasłużonym zaufaniem kolegów.
Muszę powiedzieć, że koledzy w naszym pokoju dobrali się wprost wyjątkowo: Żyliśmy bardzo zgodnie, a wiecie przecież, że rozmaicie bywa. Tym bardziej, że byliśmy tak różni, jakby, nas specjalnie dobierano. Konstanty mógł na przykład cały tydzień nie jeść obiadów, żeby móc sobie kupić paryski krawat, a Barancew oczywiście nie jeść obiadów nie mógł, ale za to było mu absolutnie wszystko jedno, co właściwie je. Raz Niomka Iziumow w dzień swego dyżuru nakupił koncentratów „sztuczne sago z wędzonką” i przyrządzał je dzień po dniu. Wtedy my trzej — Konstanty, ja i sam Niomka już na drugi dzień zaczęliśmy się wymykać do stołówki, a Barancew jak gdyby nigdy nic co rano pałaszował sago i wyskrobywał talerz. Więc Niomka następnego dnia znów je gotował — w drodze wyjątku, jak mówił, żeby sprawdzić eksperymentalnie, czy Barancew posiada kubki smakowe, i czym się to skończyło? Mniej więcej dziesiątego dnia przyszła do nas dziewczyna Konstantego — miał wtedy taką Swietoczkę — załamała ręce nad naszym kawalerskim gospodarstwem i ugotowała wspaniałą kolację: zapachy rozeszły się dosłownie po wszystkich piętrach. „Smaczne?” — zapytała Swietka Barancewa, kiedy kończył już bitki z kartoflami, i jak myślicie, co odpowiedział? Odpowiedział: „Proszę? Nasz Nioma też dobrze gotuje.”
Hm… tak. Prawdę mówiąc, nie wiem, dlaczego mi się to zdarzenie przypomniało. Słabo przecież charakteryzuje Barancewa i jako człowieka, i jako naukowca. Raczej już charakteryzuje Niomkę Iziumowa, który wymyślił ten eksperyment z kubkami smakowymi. Niomka miał zresztą wiele innych pomysłów. Zdarzało się czasem, że wraca z wykładów, wali się na łóżko, nastawia Kwartet Cesara Francka i myśli. A nawiasem mówiąc, muzyka ta jest dość przeciętna, poważna oczywiście, ale nic nadzwyczajnego. Pierwszy koncert Czajkowskiego czy uwertura do opery „Carmen” są o wiele ładniejsze, ale Niomkę nie wiadomo czemu właśnie przy dźwiękach tego kwartetu nachodziły rozmaite myśli. To pisał „Fizykę dla klasy V-tej” trochejem i jambem, to znów zamierzał zorganizować męski zespół harfiarzy. Nawet zdobył gdzieś harfę i trochę się nauczył grać; potem stała u nas zawalając pół pokoju, i jeżeli Niomka po tym wszystkim lądował jakoś na trójkach, to tylko dzięki wrodzonym zdolnościom i Barancewowi, który podciągał go jak mógł.
Barancew był całkowitym przeciwieństwem Niomki. Nie dzielił czasu jak inni ludzie na naukę i wypoczynek, lecz tyrał bez przerwy: do późnej nocy przesiadywał w Laboratorium Przyrządów albo w sali Komputerów, a gdy go stamtąd przepędzono, ślęczał nad swymi schematami w domu — do jego łóżka przysunięty był specjalny stół. Wyobraźcie sobie tylko: Źeńka pochylony nad lutownicą, Iziumow gra na harfie, do Kostki przyszły znajome dziewczyny, a ja biegam w kółko z czajnikiem.
Na wykładach Żeńka czasem znikał. To znaczy fizycznie, rozumie się, był obecny, ale duchem daleki: oczy jego akomodowały się na nieskończoności albo znów jak szalony zaczynał zapisywać fragmenty wzorów, nie mających nic wspólnego z tematem wykładu. Pamiętam, jak raz zdarzyło mu się coś takiego na „Wprowadzeniu w bionikę wymoczków”. Po drugiej stronie ode mnie siedział zaś Niomka i także mamrotał coś zupełnie nie związanego z wymoczkami — może rymował całkę z pałką — nie wiem. Popatrzyłem na nich i nagle poczułem, że sam się zapadam, odpływam gdzieś i głos wykładowcy dociera do mnie jak przez pierzynę. A o wymoczkach wykładał nam sam profesor Stakannikow; wykładał takim bulgocącym natarczywym basem, jak gdyby mówił nie o wymoczkach, lecz o lwach jaskiniowych, i wtedy, mimo owego basu, jak nie ziewnę — i to w dodatku głośno. Dobrze, że akurat wykład się skończył. Barancew i Niornka spłynęli ze swych wyżyn do audytorium i Niornka zadał jedno ze swych idiotycznych pytanek: