Выбрать главу

— Dwaj koledzy pakują rzeczy przed wyjazdem. Jeden z nich rzuca drugiemu kożuszek bez rękawów i mówi: „Bierz!” Jak to wyrazić jednym słowem?… Łap — serdak.

Tak… O profesorze Stakannikowie też pewnie słyszeliście. O właśnie, to ten znany uczony. Wygląd też ma odpowiednio szacowny. Gdybyście go spotkali na ulicy, pomyślelibyście z pewnością: „To członek-korespondent.”

I właśnie profesor Stakcnnikow został jednym z uczestników historii, którą chcę wam opowiedzieć i która wiąże się bezpośrednio z Żeńką Barancewem.

Trzeba przyznać, że już dawno, jeszcze na drugim roku, zrozumieliśmy, że Żeńka ślęczy nad swoimi schematami nie tak sobie, lecz ma ściśle wytknięty cel. Nie był to facet, który „myślą rozpływał się po drzewie”[1]. W odpowiedzi na nasze pytania mamrotał coś niewyraźnie, tak że w końcu daliśmy mu spokój i przestaliśmy zauważać dziwną, guzowatą konstrukcję, która poniewierała się w nogach jego łóżka.

Natomiast dziewczyny Konstantego, po raz pierwszy będąc w naszym pokoju, zamierały na jej widok z podziwu, zupełnie jak na widok harfy, i tak długo wierciły nam dziurę w brzuchu, póki nie wydusiły odpowiedzi, co to jest.

Raz — była u nas wtedy niejaka Kira — Niornka wytłumaczył:

— Jest to półprzewodnikowy model peruwiańskiej termitiery ze sprzężeniem zwrotnym.

Potem Kirę zastąpiła piękność znana w naszym pokoju jako „Symbioza kapelusza z włosami”. „Symbiozie” Niornka powiedział po prostu:

— Ma pani przed sobą kaktusoidalną formę istnienia protoplazmy.

Barancew nie brał udziału w tych rozmowach, ale w czasie wyjaśnień spoglądał na Niomkę z wdzięcznością.

Zbliżały się egzaminy państwowe i obrona dyplomów, kiedy pewnego razu Barancew sam zaczął rozmowę. Nadchodził wieczór, nie mieliśmy gości i w pokoju byliśmy tylko my czterej.

— Chłopaki — mówi Żeńka — niedawno skończyłem taką jedną rzecz. Prowizorycznie. Pomysł nie jest mój, dawno już go opisano, właściwie moje są tu tylko niektóre rzeczy… Zastosowałem schematy integrujące… Optykę quasi-japońską…

— Do rzeczy — odezwał się Konstanty.

— Nie, to nic szczególnego. Zwyczajny Kolektor Rozsianej Informacji, tylko małogabarytowy i o zasięgu lokalnym.

Spojrzeliśmy na siebie. Pomysł Kolektora istotnie nie jest nowy.[2] Wiadomo powszechnie, że nic w przyrodzie nie ginie bez śladu, a więc w zasadzie każdy ślad można uchwycić, oczyścić z późniejszych warstw i powiązać z innymi śladami. A więc KRI jest to urządzenie, które za pomocą odpowiednich chwytaczy, oczyszczaczy, wzmacniaczy, zbieraczy, syntetyzatorów i zestawiaczy przetworzy te ślady w obrazy przeszłości.

— Jeżeli ten przełącznik ustawimy w położeniu na prawo — opowiadał Barancew — otrzymamy obraz tego, co rzeczywiście było. Ale to — jak było rzeczywiście, jest tylko jednym z wariantów tego, jak mogłoby być, w dodatku najbardziej prawdopodobnym. Strzałkę nastawioną na istotę zjawiska przypadek przesuwa w lewo lub w prawo. Kto wie, jakich wyżyn dosięgałaby poezja, gdyby w pojedynku zginął Martynow, a nie Lermontow, i kto by odkrył Biegun Północny, gdyby niedźwiedź zabity przez Andree’go nie był zarażony.[3]

Przekręcając przełącznik na lewo włączyliśmy Filtry Przypadku, Minimizatory Odchyleń i, co najważniejsze, specjalne Urządzenie, które wprowadza współczynnik poprawki na właściwości ludzkie — w tym zaś celu Kolektor należy podłączyć do badanego osobnika. W rezultacie otrzymamy pierwszą pochodną — obraz tego, jak mogłoby być. Rozumiecie?

— Rozumiemy — powiedzieliśmy, chociaż to, co opowiadał Barancew, było w jednakowym stopniu i zrozumiałe, i niezrozumiałe.

Ogólnie rzecz biorąc z wyjaśnień Źeńki wynikało, że Kolektor po podłączeniu do dowolnego człowieka mógł pokazywać fragmenty z jego przeszłości w wariancie rzeczywistym i możliwym.

A Żeńka już odwijał koce na łóżkach, wyciągał prześcieradła i przypinał je do tapet agrafkami. Był blady i mocno stremowany.

— Trzeba tu włożyć jeszcze masę roboty… — mówił. — Na razie to tylko pierwsza próba. Mam kłopoty z ostrością… Jeszcze nie wykończyłem samoregulacji… Więc nie mam pojęcia, jakie zdarzenia wybierze. Prawdopodobnie najważniejsze, kluczowe: czułość jest zbyt słaba jak na drobne codzienne epizodziki… To co, zaczniemy?

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi i wszedł profesor Stakannikow. Zapomniałem powiedzieć, że w ramach pracy społecznej opiekował się domem akademickim w związku z tym, ilekroć mnie spotkał, pytał zawsze, jak się kształtuje nasze oblicze moralne. A tu nagle sam raczył przyjść — i to jakże nie w porę — sami rozumiecie, i łóżka były rozgrzebane, i prześcieradła porozwieszane na ścianach.

Nie mieliśmy więc żadnego wyjścia i Zeńka Barancew po chwili wahania jeszcze raz pokrótce wyjaśnił, o co chodzi. Teraz nie pozostawało nam nic innego, jak zaproponować profesorowi Stakannikowowi najwygodniejsze miejsce — na wprost ekranu, przy łóżku Konstantego.

Barancew znów zgasił światło i popatrzyliśmy na siebie w półmroku.

— No to co, może ja pierwszy — powiedział Niomka i nałożył elektrody-nauszniki.

Zapadła zupełna ciemność.

Potem ciemność drgnęła, zakołysały się cienie i zobaczyliśmy lśniące, czarne, ukośnie postawione wieko fortepianu. Czy przypominało to film? Hmm… trochę. Kolorowy? Nie wiem… Nie pamiętam. W odróżnieniu od kina nie czuło się obecności ekranu, chociaż, gdy się skupiłem, mogłem dostrzec kropki agrafek, którymi przypięte były prześcieradła.

A więc widzieliśmy pochylone wieko fortepianu. Przy fortepianie siedziała duża, głośno oddychająca kobieta, której obfite, drgające ciało szczelnie wypełniało połyskliwą suknię. Nie patrząc, mocno uderzyła jedną ręką w klawisze i zaśpiewała dźwięcznie, wabiąco:

— Do… mi… soi… do! Powtórz to, chłopcze: do… mi… soli…

Usłyszeliśmy cienki, mysi pisk:

— Do… so-o-l… mi…

Sześcioletni chłopiec stał przy nodze fortepianu i rył parkiet zwróconym do wewnątrz noskiem buta. Rany boskie! To był Niomka.

— Dobrze — powiedziała kobieta przy fortepianie i zauważyliśmy, że ma tylko pięć czy sześć zębów, a i te są srebrne. — Teraz, Monia…

— Jestem Nioma…

— Teraz, Sioma, zaśpiewaj nam piosenkę, jaką chcesz. Niomka poweselał, wziął głęboki oddech i zagrzmiał:

Dawno temu, kiedym jeszcze panną była, Nasza armia na wojenkę hen, daleko wyruszyła…

Niomka śpiewał, co miał siły, wkładając w ten śpiew całą duszę.

Nie było go już jednak widać, słyszeliśmy tylko głos, a po ekranie płynęły rozmazane twarze, których nie sposób było zapamiętać. Chwilami to jedna, to druga twarz nieruchomiała na moment i widziałem młodą roześmianą kobietę w okularach i mężczyznę o bujnej czuprynie i krzaczastych brwiach, który także śmiał się cicho; obracali w palcach ołówki i spoglądali w rozłożone na stole papiery. Mignął korytarzyk czy poczekalnia po brzegi nabita matkami i dziećmi; gruba dziewczynka płakała i tupała nogami; chłopiec gryzł tabliczkę czekolady szeleszcząc cyn-Folią; matki poprawiały dzieciom ubrania, ręce im drżały, a spojrzenia miały zawistne. Potem to także się rozpłynęło; całe pole widzenia zajęła znużona, pełna twarz kobiety przy fortepianie; oczy miała zamknięte, ale był w niej jakiś niepokój; brwi jej drgały, u nasady nosa zbiegały się zmarszczki — widocznie dręczyło ją jakieś niesprecyzowane wspomnienie.

вернуться

1

Cytat ze „Słowa o wyprawie Igora” w przekładzie Juliana Tuwima.

вернуться

2

Dla zapoznania się ze stroną czysto techniczną zagadnienia autor pozwala sobie odesłać czytelnika do źródeł: A. i B. Strugaccy „Powrót”, Moskwa 1963, s. 191–198.

вернуться

3

Barancew ma prawdopodobnie na myśli wersję, zgodnie z którą ekspansja Andree’go (1897 r.), próbując dotrzeć balonem do Bieguna Północnego, po przymusowym lądowaniu zginęła, zarażona trychniozą od zastrzelonego niedźwiedzia (przyp. aut.).