Выбрать главу

A Niomka śpiewał:

Na kwaterę generała nam przywieźli. Jęczał z bólu, poranione szarpiąc piersi.

Nagle zobaczyliśmy rzekę; letni wiatr marszczył wodę w drobne fale. Patrzyliśmy na nią z białego statku, przechyleni przez nagrzaną słońcem burtę. Na rufie trzepotała flaga ze spłowiałym do białości błękitnym pasem, zielone brzegi z drżącymi gdzieś na horyzoncie dzwonnicami i słupami elektrycznymi przepływały obok cicho i bez końca, a nad pokładem unosił się zapach lipcowych traw.

— Przyjemnie ci? — ledwo dosłyszalnie zapytał młody człowiek swą towarzyszkę, wysoką dziewczynę ze skłonnością do tycia, i przykrył dłonią jej dużą, silną rękę.

— Bardzo… — także ledwo dosłyszalnie odrzekła dziewczyna.

— Kto to śpiewa? — zapytał. — Słyszysz?

— To radio w kajucie — odparła. — Nie szkodzi.

…Przez calutką nockę oka nie zmrużyłam, O prześlicznym kawalerze ciągle śniłam.

Niemka skończył. Kobieta przy fortepianie wolno otworzyła oczy.

— No, dobrze — powiedziała, wciąż jeszcze się uśmiechając. — Idź, chłopcze, i poproś następnego.

…Pojawili się rodzice Niomki. Kobieta, która przedtem siedziała przy fortepianie, teraz wkładała papiery do teczki z krokodylowej skóry z monogramem i mówiła:

— Gratuluję państwu! Mieliśmy dziewiętnastu kandydatów na jedno miejsce, ale synek państwa wygrał ten konkurs. Potrafi w zdumiewający sposób uchwycić istotę utworu. Zobaczymy, zobaczymy… Może zostanie Muzykiem przez duże M.

— A ja myślałem, że zostanie inżynierem — uśmiechnął się z roztargnieniem tata Niomki. — Wie pani, w naszych czasach… Ale oczywiście, jeśli potrafi uchwycić istotę…

— …I-ziu-mow! — wrzasnął mi ktoś nagle nad uchem tak, że podskoczyłem.

— l-ziu-mow! Iziumow!.. — krzyczano ze wszystkich stron i krzyki tonęły w owacjach.

Niomka, zupełnie dorosły, taki jak teraz, wyszedł zza kulis i podszedł do pulpitu dyrygenckiego. Wyglądał żałośnie: koszula pociemniała od potu, kołnierzyk zjechał na bok. Oderwaną czarną muszkę trzymał w ręku i przyciskał tę rękę do serca. Był zupełnie szczęśliwy; nigdy nie widziałem Niomki tak szczęśliwego, aż zmęczonego szczęściem.

Po obu jego stronach stali wzruszeni skrzypkowie i bezdźwięcznie uderzyli smyczkami po strunach skrzypiec.

Nagle wszystko znikło i umilkło równie nagle, jak się pojawiło. W zupełnej ciemności usłyszeliśmy pstryknięcie — potem zrozumiałem, że Barancew przekręcił przełącznik w prawo.

— Sioma, zaśpiewaj piosenkę, jaką chcesz — powiedziała kobieta przy fortepianie.

Niomka poweselał, wziął oddech i zagrzmiał:

Gdy byłem woźnicą przy koniach pocztowych, Tom młodym był chłopcem i silnym…

Twarz kobiety wypełniła pole widzenia, oczy miała zamknięte, ale coś ją dręczyło, jakieś niesprecyzowane wspomnienie; drgały jej brwi, u nasady nosa zbiegały się zmarszczki.

Lat kilka bez troski i biedy przeżyłem, Lecz potem zakochał się człowiek…,

Zobaczyliśmy mężczyznę przykucniętego nad walizką. Był to tęgi, niemłody mężczyzna i niewygodnie mu było siedzieć w kucki.

— Zostać z tobą nawet jeden dzień, nawet godzinę — mówił przerywanym głosem, gorączkowo upychając w walizce koszule — to samobójstwo… Samobójstwo!

Kobieta słuchała go przyciskając się do ściany; mignęła niewyraźnie jej duża, ociężała figura.

— To koniec wszystkiego! — mówił mężczyzna zatrzaskując wieko walizki i szczękając zamkami. — Koniec mnie jako człowieka, koniec mojej twórczości, wszystkiego, co jeszcze mogę zrobić przez te lata, które mi pozostały!

— I to mówisz ty! Mnie!.. — jęknęła kobieta.

— Ja! Tobie! Lepiej późno niż wcale! — powiedział z przekonaniem, wyprostował się i potarł zdrętwiałe nogi.

— Znów będziesz niczym — rzekła dobitnie. — Czymże ty jesteś beze mnie? Będziesz zerem. Kto zrobił z ciebie człowieka?

— Milcz! Można ogłuchnąć! — krzyknął. — I w dodatku to radio ryczy, niech je cholera!

— Nie szkodzi! — krzyknęła kobieta. — Idź sobie! A radio niech gra!

Pod śniegiem, o bracie, spoczęła dziewczyna. Zamknęły się oczy jej czarne! Ach, dajcie, ach, dajcie co prędzej mi wina, Nim rozpacz mnie znowu ogarnie.

Niomka skończył. Kobieta przy fortepianie otworzyła oczy.

— Idź, idź, chłopcze — powiedziała przez zaciśnięte zęby. — Idź i poproś następnego.

…Pojawili się rodzice Niomki. Kobieta mówiła wkładając papiery do teczki z krokodylowej skóry z monogramem:

— Niestety, nie mogę państwu pogratulować. Dziecko nie jest pozbawione talentu, ale to był egzamin konkursowy, dziewiętnastu kandydatów na jedno miejsce, rozumiecie więc, państwo…

— Ta-ak… — uśmiechnął się z roztargnieniem tata Niomki i zapytał pochylając się lekko: — Chcesz zostać muzykiem, synku?

Niomka przeniósł spojrzenie z krokodylowej teczki na błyszczącą suknię i westchnął z ulgą:

— Nie-e…

— No to będziesz inżynierem — powiedział tata Niomki. — Wie pani, w naszych czasach…

I wszystko się skończyło. Zgasło, umilkło. Barancew zapalił światło i jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu.

— To jakieś bzdury — odezwał się wreszcie niezbyt pewnie Konstanty. — Więc, gdyby…

— Bajka ze świata zwierząt — szybko przerwał mu Niomka. — Stary tur miał urodziny, urządził więc przyjęcie. Jak je nazwać jednym słowem? Party-tur a…

— Czyś ty nie znał żadnych dziecięcych piosenek?! — krzyknąłem. — Co to za idiotyczne pieśni dla sześcioletniego dzieciaka!

— Mieliśmy taką płytę — powiedział cicho Niomka. — Dotąd mamy i bardzo ją lubię. Z jednej strony jest „Wczesnym rankiem”, a z drugiej „Gdy byłem woźnicą”…

— To bardzo ciekawe — wtrącił się profesor Stakannikow. — Co pan odczuwał, Iziumow, w czasie seansu? Wrażenia bólowe? Drganie kończyn?

— Nie. Nic zupełnie — odparł Niomka.

— Hm. Ba-ardzo ciekawe — ciągnął Stakannikow. — Nawiasem mówiąc, już w czterdziestym szóstym roku sformułowałem… Ta-ak. Pozwólcie no, moi drodzy, ja sam spróbuję.

Usiadł wygodniej i nałożył elektrody na uszy.

Zobaczyliśmy długi korytarz, taki, który jednym końcem wychodzi na klatkę schodową, a drugim sięga zalatującego jedzeniem i flitem bufetu. Po obu stronach korytarza były drzwi z napisami: „Audytorium Nr…”, przy koszach na śmieci stali palacze, grupa dziewcząt, objąwszy się za ramiona, mówiła coś, czego nie słyszeliśmy.

— Cześć — powiedział młody, choć nie pierwszej młodości mężczyzna, podchodząc do innego młodego człowieka, który podpierał ścianę i z roztargnieniem przeglądał jakieś pismo.