— Czołem — odpowiedział tamten i gdy podniósł głowę, okazało się, że to Stakannikow, tylko młodszy o trzydzieści lat.
— Wesołe nowiny, nie ma co — ciągnął Drugi Młody Człowiek, potrząsając dłonią Młodego Stakannikowa. — Wiesz, kogo mianowano? Tego bydlaka Turlamowa.
— Ach, tak! — powiedział Młody Stakannikow.
— Wracam właśnie z akademii: już zatwierdzono. Rozumiesz, co to znaczy?
Obaj zapalili, zaciągając się głęboko.
— Nowe czasy — odezwał się z gorzkim uśmiechem Młody Stakannikow.
— Jeżeli kogoś tutaj mi żal, to tylko Starego — powiedział Drugi Młody Człowiek. — Że też dożył takiej hańby. Jego Turlamow wykończy przede wszystkim.
— Doprowadzi go do zawału — przytaknął ze smutkiem Młody Stakannikow.
Jakiś czas palili w milczeniu.
— A propos — powiedział Drugi Młody Człowiek. — Ty masz recenzować rozprawę Kopiejkina?
— Ja — Młody Stakannikow splunął do kosza — wyznaczyli mnie na oponenta.
— No i jak ci się podoba?
— Stek bredni — odparł Młody Stakannikow. — Ani jednej własnej myśli. A demagogia! Aż zęby bolą.
— Nie zazdroszczę ci — powiedział z powagą Drugi Młody Człowiek i popatrzył prosto w oczy Młodemu Stakannikowowi. — Wiesz przecież, kto to jest Kopiejkin. Weź pod uwagę całą sytuację.
— A idżże ty do diabła! — zdenerwował się Młody Stakannikow.
Zblakli i rozpłynęli się. Ale natychmiast pojawili się znowu. Teraz siedzieli obok siebie na długiej półokrągłej ławce, opierając ręce o odrapaną barierę. Za ich plecami wznosiło się audytorium, wszystkie twarze zwrócone były w dół, gdzie przy stole nakrytym zielonym suknem i zastawionym prymulkami stał niepozorny mężczyzna w nieokreślonym wieku, cały jakby przysypany popiołem. Wskazówkę trzymał w ręku jak lufę.
Przewodniczący był tęgim mężczyzną o lśniącej łysinie. Ręce z wypukłymi żółtymi paznokciami rozpostarł szeroko na suknie i od czasu do czasu zaciskał tkaninę w dłoniach, i pochylał się do przodu, jakby chciał się poprawić na krześle.
— Głos ma oficjalny oponent — powiedział Przewodniczący i powiódł wzrokiem po pierwszych rzędach. Spojrzenie jego można by określić jako nie jednolite, lecz cząstkowe: po jednym celnym, chwytnym spojrzonku na osobę.
Mignęły przed nami pierwsze rzędy: ściągnięte brwi, opuszczone rzęsy, dymki papierosów osłaniane dłońmi, czarne birety, palce bębniące po zapisanych arkuszach, wypchane teczki. Zupełnie blisko nas siedział wysoki, chudy starzec; zanurzył palce w błękitnawej bródce i siedział jakby w oddaleniu od wszystkich, śmiejąc się bezdźwięcznie.
Wzdłuż pierwszego rzędu przepychał się Młody Stakannikow, przyciskając do siebie papierową teczkę i potykając się o cudze kolana. Podszedł do mównicy, rozłożył papiery i zaczął cicho:
— Rozprawa Wu Wu Kopiejkina składa się z dziewięćdziesięciu pięciu stron maszynopisu… — Nagle jednak podniósł głowę i krzyknął cienkim, wibrującym głosem: — Towarzysze! Do jakiego stanu musiał dojść nasz instytut, żeby to — to i Ta demagogia i… To epigoństwol… To zarozumiałe, agresywne nieuctwo!.. Mogło!.. Być przyjęte! Jako praca naukowa!
Rozlewając wodę nalał sobie do szklanki, wypił gorączkowo i kontynuował już nieco spokojniej.
— Na trzydziestu stronach rozprawy Wu Wu Kopiejkin unicestwia Mendla za to, że ten nie znał marksizmu, a na trzydziestu stronicach zakończenia wychwala niesłychany rozwój naszego rolnictwa. Na pozostałych stronicach autor opisuje to, co chciałby otrzymać. Rozumiecie? Chciałby! Ale jego własne dane nie dowodzą ni-cze-go…
Młody Stakannikow zaczerpnął tchu i znowu zagłębił się w papierach. Ale wtedy Przewodniczący, który do tej chwili ściągał sukno ze stołu, z nieprzyjemnym zgrzytem skrobiąc je paznokciami, wstał przewracając krzesło i powiedział dobitnie:
— Odbieram wam głos, Stakannikow. Jako patriota rosyjskiej biologii nie mogę pozwolić, by w mojej obecności wylewano na nią pomyje weismanizmu, kosmopolityzmu i agresywnego imperializmu!
I doktorant, który, póki Stakannikow mówił, dosłownie wisiał na swej wskazówce, teraz rozprostował ramiona, odetchnął i przełożył wskazówkę z ręki do ręki jak karabin.
W kompletnej ciszy rozległo się nagle głuche:
— Ho-ho-ho!..
To śmiał się wysoki starzec z błękitnawą bródką. Śmiał się długo, ciężko i nikt mu nie przerywał. Potem wstał i ruszył do wyjścia sapiąc i stukając laską.
…Młody Stakannikow także się uśmiechał. Był blady, tylko oczy mu płonęły. Szedł wprost na nas i wyciągał przed siebie już nie teczkę, lecz coś mniejszego w płóciennej oprawie, z wytłaczanym herbem — tak, własny dyplom doktorski.
— Mógłbym objąć stanowisko młodszego pracownika naukowego — mówił do kogoś, kto znajdował się za naszymi plecami.
— Mieliście, zdaje się, wolny etat laboranta? — pytał. — Co? Nawet tymczasowo nie?
Ludzie za naszymi plecami widocznie się zmieniali i Młody Stakannikow w swym odświętnym, mocno już wygniecionym ubraniu ciągle pytał:
— Może przyjęlibyście mnie na pół etatu jako preparatora?
— Dość! — krzyknął oddychając ciężko profesor Stakannikow i wyciągnąwszy rękę przekręcił przełącznik w prawo.
Wzdłuż pierwszego rzędu audytorium przepychał się potykając o czyjeś nogi i przepraszając Młody Stakannikow w odświętnym ubraniu. Dwoma palcami trzymał za rożek cienką papierową teczkę; otworzył ją na mównicy i zaczął czytać nie podnosząc oczu:
— Rozprawa Walentego Walentynowicza Kopiejkina zawiera dziewięćdziesiąt pięć stron maszynopisu i napisana została pod kierunkiem naszego szanownego przewodniczącego, profesora Turlamowa. Rozprawa jest pracą fundamentalną i zawiera wielki wkład naukowy. Bo przecież, towarzysze, na czym polega wyższość naszej biologii? Opiera się ona na najtrwalszych w świecie podstawach metodologicznych i nigdy się nie wypaczy. Także niniejsza rozprawa…
… rozprawa jest całkowicie zadowalająca i jej autor w pełni zasługuje na stopień, o który się ubiega.
Młody Stakannikow zamknął teczką i otarł czoło. Wyglądał na straszliwie zmęczonego, o wiele bardziej niż chuderlawy doktorant, który w zamyśleniu gładził dłonią wskazówkę.
Młody Stakannikow nie poszedł na swoje miejsce, lecz usiadł w pobliżu wysokiego starca. Ale starzec podniósł się z hałasem, odsunął go i ruszył do wyjścia, sapiąc i stukając laską.
… Teraz Przewodniczący siedział przy zwykłym biurku; rozsiadł się wygodnie w fotelu obejmując dłońmi poręcze, jakby się chciał przytrzymać.
— A więc — mówił Przewodniczący do stojącego przed nim Młodego Stakannikowa. — Starzy umierają i jest w tym określona dialektyka. W związku z tym smutnym wydarzeniem w katedrze otworzył się wakans. Złóżcie papiery, Stakannikow, a my was poprzemy.
— Ostrożnie! — krzyknął Barancew. — Dlaczego pan zdejmuje elektrody bez uprzedzenia? Korki wysiadły.
Profesor Stakannikow chodził po pokoju, natykał się na łóżka; był wzburzony.
— Cóż — mówił raczej do siebie niż do nas. — To było słuszne. Właściwie nigdy nie miałem wątpliwości: to było słuszne. Potępiacie mnie, młodzi ludzie? — ciągnął z gorzkim półuśmiechem. — Wy tego nie zrozumiecie, nie, nie zrozumiecie… Inne czasy — inne pieśni. A przecież naszym zadaniem było zachować kadry. Tak… Weźmy moich kolegów, tych, którzy mieli wyższe stanowiska. No i co? Kuranow dwa lata pętał się bez pracy — i przekwalifikował się na geologa. Buranow — na chemika. Muranow… ten w ogóle nie wytrzymał… tak. Nie, to ciekawe, kto na tym zyskał? Nauka? Ludzkość? Hę? A gdybym ja — jak Muranow?! Kto by was uczył? Kto by was rozwijał? Historia to rozsądziła…