Выбрать главу

— Kostka i Mikołaj, wyście jeszcze zostali — niegrzecznie przerwał mu Barancew. — Chodźcie, jeśli macie ochotę.

Konstanty pierwszy wyciągnął rękę po elektrody, a ja jeszcze patrzyłem na profesora i dyskretnie potakiwałem — ich to nic nie obchodzi, im to dobrze, a ja jako starosta muszę zachowywać pozory.

Z Konstantym nie działo się nic szczególnego. Po prostu jechał metrem w mocno zatłoczonym wagonie, stał przy drzwiach, swobodnie opierając rękę o górny metalowy pręt, a drugą rękę z książką trzymał nad głowami pasażerów. Najwyraźniej nie było to zbyt dawno: na Konstantym mienił się purpurowo-niebieski, znany nam sweter, który teraz co prawda spławiał i Konstanty wkładał go jedynie, kiedy było zimno.

Nagle ktoś jęknął:

— Co się tu leje? Przecież wylewa się pani śmietana. Wszystkich pani zapaćka.

Obok Konstantego w mgnieniu oka powstała pusta przestrzeń, w której pozostała obładowana siatkami baba. Z jednej siatki istotnie coś się sączyło i kapało.

— Skandal! — jakiś postawny mężczyzna odsunął się gwałtownie, splunął na chusteczkę i zaczął trzeć nią nogawkę.

Podtrzymano go z entuzjazmem:

— Jeździ taka i ludzi packa!

— Z takimi bagażami trzeba jeździć taksówką.

— Panie kochany, śmietana w dzisiejszych czasach jest bez tłuszczu, można ją zmyć wodą…

— I w dodatku doradza! Siebie by pani lepiej umazało, a nie cudze spodnie!

— A spodnie z setki.

— Trzeba oczyścić benzyną.

— Acetonem.

— Do pralni dać.

— Spekulanci.

Do przestraszonej kobieciny przecisnęła się drobna, krótko ostrzyżona dziewczyna, przykucnęła, wsunęła szczuplutkie palce w oczka siatki i zaczęła podnosić śliską butelkę i przyciskać wieczko.

— No i o co ten krzyk? — powiedziała cicho. — To nie jest wina tej pani, że pokrywka odleciała.

— Racja — przytaknął pojednawczo Konstanty. — Wielkie rzeczy! Przecież to zwyczajna śmietana, nie radioaktywna.

— Patrzcie go, jaki mądrala! — pisnął ktoś radośnie.

— Dowcipniś — podsumował poszkodowany. — Jak to on mówi o radiacji! Z uśmieszkiem!

— Dzisiejsza młodzież!

— Pewnie ma brata w zakładach mleczarskich, w rozlewni — nic dziwnego, że pokrywki spadają…

Drobna dziewczyna uporała się z butelką, stanęła na palcach i zapytała zwracając się do pleców Konstantego:

— Wysiada pan przy Lotnisku?

— Czy tacy w ogóle wiedzą, ile śmietana kosztuje?! Pociąg zaczął hamować.

— Wysiadam — rzekł z gniewem Konstanty.

Na peronie dziewczyna pozostała nieco z tyłu, naciągając na bosą piętę zsunięty pasek sandałka. Kostka solidarnie zwolnił kroku.

— Ale się panu dostało — odezwała się dziewczyna podskakując na jednej nodze.

— Zdarza się — wzruszył ramionami Kostka.

Dziewczyna była taka sobie, zwyczajna maturzystka, lekko kędzierzawa — najdłuższe lśniące pasmo włosów założyła za malutkie ucho.

— Raz — oświadczyła — też zdarzył mi się okropny wypadek — akurat w metrze! Jechałam na Sylwestra i jakiś facet zahaczył mnie teczką z żelaznymi okuciami, i cała pończocha na nic!

Zabawna była: oczy okrągłe, drobne ręce, przy bluzce bez rękawów marynarski kołnierz jak u przedszkolaka.

— Straszne — zgodził się Konstanty.

W tej chwili zamarłem i przez jakiś czas nic do mnie nie docierało, ponieważ dziewczyna uśmiechnęła się. Cudowny był ten uśmiech: jasne oczy rozbłysły, rzęsy zatrzepotały, twarz uniosła się nieco do góry i cała jakby się rozświetliła wewnętrznie. Przeniosłem wzrok na Konstantego i zrozumiałem wszystko, co się z nim dzieje — przecież uśmiechnęła się do niego, a nie do mnie.

…Nad czarnym, wymytym przez polewaczki asfaltem Prospektu Leningradzkiego unosiła się lekka mgiełka. Szli w stronę dalekich świateł Szeremietiewa i dziewczyna chyba zmarzła w samych sandałkach, które składały się głównie z płaskich podeszew, i w leciutkiej dziecięcej bluzeczce, ponieważ teraz miała na sobie purpurowo-niebieski sweter Konstantego, który sięgał jej do kolan. Ludzi wokół nich nie było — okazuje się, że nadeszła już noc i pogasły okna, natomiast w odległości dwóch-trzech wyciągniętych rąk na końcach dźwigów migotały żarówki, a niebo przecinały światła pozycyjne huczących przyjaźnie samolotów. Czynne automaty z wodą sodową żyły tajemniczym nocnym życiem; Kostka i dziewczyna kolejno podstawiali dłonie pod ich kłujące strumyczki, gdyż szklanki schowali na noc przewidujący pracownicy obsługi automatów.

— Gdyby ludzie wiedzieli! — powiedziała dziewczyna. — Gdyby sobie mogli wyobrazić!.. I gdyby mieli więcej wolnego czasu, z pewnością przychodziliby tu nocami. Prawda?

Odpowiedzi Kostki nie zapamiętałem — widocznie była zupełnie nieistotna. Natomiast dla Niej i dla Niego była ważna i pełna znaczenia.

Ciemność powoli rzedła, prospektem pomknęły pierwsze auta, unosząc na czystych, lakierowanych karoseriach srebrzyste błyski. Rozległy się pierwsze sygnały z głośnika, dźwięczne, śpiewne, każdy dźwięk był jak kryształowa kulka.

Dziewczyna nagle krzyknęła i z przestraszoną i zmartwioną miną rzuciła się do automatu telefonicznego, a Konstanty znieruchomiał przy budce. Stał jak na warcie i miał taki wyraz twarzy, jak gdyby nie było większego szczęścia niż stać i patrzeć przez pękniętą szybę, jak dziewczyna tłumaczy się szalejącym z niepokoju rodzicom.

…Potem znaleźliśmy się w dziwnym pomieszczeniu, zbyt ciasnym, by można je było nazwać pokojem, i oświetlonym tak skąpo, że dopiero, gdy wytężyłem wzrok i dostrzegłem ciężkie zasuwy na zamkniętych włazach, zrozumiałem, że to coś w rodzaju komory niskociśnieniowej, a może panel jakiegoś większego urządzenia. Na trzech ścianach słabo połyskiwały skale przyrządów; było w nich coś niepokojącego, coś, czego nie mogłem sprecyzować, ale wyczuwałem; czwarta ściana była ekranem i przed nim dotykając się ramionami stali Konstanty i ona. Mieli na sobie kombinezony laboratoryjne, wiecie, takie ze wskaźnikami, laryngofonami, wszystkimi bateriami, fotokieszeniami i całą resztą.

— Spróbuj jeszcze raz — powiedział Konstanty.

Był to dzisiejszy Kostka.

Dziewczyna szczęknęła gałkami strojenia — ekran błysnął fioletem i zgasł.

— Ile czasu upłynęło? — spytała. (Ona także wydoroślała, schudła, jasne oczy zrobiły się ogromne.)

— Prawie doba — odparł Kostka. — Już dziesięć godzin nas szukają.

— Trzeba miesiąca, żeby do nas dotrzeć.

— Głupstwo! — dziarsko zawołał Konstanty. — Coś wymyślą. My oboje nie możemy, ale oni na pewno wymyślą. A my tymczasem wytrzymamy na awaryjnym. Co, nie wierzysz, że coś wymyślą?

— Wierzę, Kostieńka — powiedziała dziewczyna.

Gdzieś daleko odezwał się i teraz narastał, zbliżał się wysoki, pulsujący świst. Straszliwe uderzenie rzuciło ich na podłogę, ściany pochyliły się.

Konstanty stanął na chwiejnych nogach, podniósł dziewczynę i przycisnął ją do siebie. Zaczęła mówić pospiesznie, obejmując dłońmi jego policzki i patrząc mu w oczy:

— Kostieńka, wszystko jedno, cokolwiek się stanie… Pomyśleć tylko — mogliśmy się wcale nie spotkać! Ale spotkaliśmy się, jestem z tobą — to takie szczęście!