Выбрать главу

— Tak… tak… tak… — powtarzał Kostka całując ją i wtulając twarz w jej krótkie włosy.

Rozległ się łoskot, Upadli nie rozplatając rąk. W ciemnościach, jakie zapadły, usłyszeliśmy straszny krzyk.

— Puśćcie mnie! — krzyczał Konstanty. — Ona zginęła! Puszczajcie!

Trzymaliśmy go z Niomką za ramiona. „Zaraz, zaraz” szeptał Barancew i macał palcami po płycie KRI.

Pstryk!

— …Zwyczajna śmietana — pojednawczo zauważył Konstanty. — Przecież nie radioaktywna.

— Patrzcie go, mądrala! — zapiszczał ktoś w zachwycie.

— Dowcipniś — podchwycił poszkodowany.

— Ma brata w zakładach mleczarskich…

— Dzisiejsza młodzież.

Drobna dziewczyna wspięła się na palce i zapytała zwracając się do pleców Konstantego:

— Wysiada pan przy Lotnisku? Pociąg hamował.

— Chyba bliżej mi będzie z Sokoła. Niech pani przejdzie, proszę — posunął się Konstanty i zmrużył oko: — Ja tu jeszcze pogawędzę z państwem o dzisiejszej młodzieży…

Konstanty siedział z głową opartą na rękach. Już nigdzie się nie wyrywał, ale lepiej by krzyczał, niż tak milczał.

— Słuchajcie — mówił z rozwagą profesor Stakannikow. — Bądźmy logiczni, moi drodzy. Abstrahując od konkretnych osób rozpatrzmy system A-B w jego ogólnym zarysie. Jeżeli A i B są zależne od siebie nawzajem, to ponieważ istnieje A, musi istnieć! B. Jeżeli zaś B przestało istnieć w wyniku jakiejś katastrofy, to należy się tylko cieszyć, że połączenie A-B nie było zbyt trwałe.

— Ona zginęła — powiedział głucho Konstanty odejmując ręce od twarzy i patrząc w przestrzeń.

— Przestań! — niezbyt pewnie krzyknął Niomka.

— Pamiętasz ją? — spytałem. — Pamiętasz, jak się spotkaliście w metrze?

— Nie pamiętam — z żalem odparł Konstanty. — Właśnie o to chodzi. Wyobraź sobie natomiast, że babę ze śmietaną zapamiętałem, była podobna do naszej sąsiadki, ciotki Wali.

W tym miejscu muszę powiedzieć kilka słów o sobie. To, co się wydarzyło, a raczej mogło wydarzyć się Kostce, wstrząsnęło mną do głębi. Mój Boże — myślałem — ja pewnie także spotkałem tę, a raczej inną j e d n ą jedyną dziewczynę i nie poznałem jej; takich dziewcząt spotyka się na ulicy czy w czytelni po pięćdziesiąt dziennie — jak zgadnąć, czy to właśnie ona? Gorączkowo robiłem przegląd całego życia: przedszkole — szkoła — studia, szukałem mego decydującego momentu; gubiłem się wprost w domysłach. Nigdy w życiu nie podejrzewałem, że mogę się tak denerwować.

— Może zrobimy przerwę? — niepewnie zaproponował Niomka. — Pogadamy, napijemy się herbaty…

— Za nic w świecie! — krzyknąłem.

Wszyscy mnie zrozumieli. Barancew podał mi elektrody jeszcze ciepłe od uszu Kostki i założyłem je na głowę.

W pierwszej chwili pomyślałem, że coś się Barancewowi popsuło: nie pojawiły się żadne obrazy, nic zupełnie. Jedynie uszy się zatykały od przenikliwych,uii-uii” i trzasku wyładowań, a od czasu do czasu po ekranie przebiegały zielone błyskawice. Zeńka, wzdychając, z cierpliwą miną krótkofalowca kręcił gałkami strojenia, widziałem, że nastawił czułość na maksimum i ujął rączkę z napisem „Wiek”. Posłuszny ruchowi jego palców cienki promień przesuwał się tam i z powrotem po skali z podziałką od roku do trzydziestu lat.

— Co jest, Zeńka? — nie wytrzymałem.

— Widocznie dla ciebie, Kola, czułość jest za mała — powiedział Barancew. — Ale poczekaj… Chwileczkę…

I rzeczywiście, zobaczyłem siebie: płaciłem w kasie stoiska ze sprzętem fotograficznym w domu towarowym „Wojentorg”.

— Nie mam drobnych — powiedziała kasjerka. — Niech pan weźmie losy na loterię, mam jeszcze dwa numery: zero trzy i zero cztery.

— Po co mi dwa — odpowiedziałem. — Lepiej napiję się soku. Proszę jeden. — Wyciągnąłem rękę, wziąłem numer zero cztery i podszedłem do kiosku, w którym sprzedawano sok pomidorowy.

…—Koleńka, sprawdź tabelę — powiedziała mama. Kupiłam kiedyś los za dziewięćdziesiąt kopiejek, leży na półce pod „Don Kichotem”.

— Ja też mam los — przypomniałem sobie, wyjąłem los z portfela, rozłożyłem gazetę i zacząłem porównywać numery.

— Ha! To dopiero! — wykrzyknąłem. — Seria trzy siódemki, trzy dziewiątki, numer zero cztery…

— Co? — spytała pobladła mama.

— Numer zero cztery — ten właśnie! — wygrał odkurzacz „Wicher”! — oznajmiłem z triumfem.

— O Boże!.. — jęknęła mama i przeżegnała się.

— Wyłącz — powiedziałem do Barancewa, szarpany rozczarowaniem i wstydem. — Nie ma co pokazywać, jak było naprawdę: i tak pamiętam; kupiłem los zero trzy i wygrałem rubla… Nie ma nic ważniejszego? Co, Żeńka?

— Spróbujemy — rzekł Barancew. Dziwaki Miał taką minę, jakby czymś wobec mnie zawinił.

Tym razem Żeńka chcąc zwiększyć czułość, zdjął nawet tylną płytę i przyspawał dwa nowe oporniki. Pomagaliśmy mu wszyscy; miałem uczucie, jakbym asystował chirurgowi i jednocześnie leżał rozpostarty na stole operacyjnym.

Potem Żeńka znowu kręcił gałkami strojenia, a ja siedziałem przyciskając elektrody do uszu i w męce oczekiwania robiłem w pamięci przegląd: przedszkole… szkoła… studia…

— Uwaga! — zdążył tylko uprzedzić Barancew.

… Wprost na Mnie pędził samochód. Diabli wiedzą, kiedy wyskoczył zza rogu — chyba to była „Wołga” i chyba zielona.

— A-a-a! — wrzasnąłem widząc lecący mi na spotkanie narożnik trotuaru.

— Człowieka przejechali! — krzyczeli ludzie tłocząc się rży zielonej „Wołdze” na skrzyżowaniu przed kinem „Powtornyj” i zasłaniając leżącego Mnie.

Widziałem tylko plecy i nogi stające na palcach i słyszałem rozmowy:

— Chwała Bogu, żyje!

— Patrz, patrz, usiadł. — Coś ma z ręką.

— Już jest pogotowie.

—Żywy i cały. Chwała Bogu!

Wsadzili Mnie do karetki, kierowcę „Wołgi” zabrali na milicję, tłum się rozszedł.

I Barancew przekręcił przełącznik w prawo.

… Wyszedłem z kina „Powtornyj”, podszedłem do krawężnika i jakiś czas przestępowałem z nogi na nogę. Samochody sunęły nieprzerwanym strumieniem. Wtedy zagwizdałem i ruszyłem w dół, w stronę Konserwatorium, do drugiego przejścia…

— To wszystko? — spytałem Barancewa na wszelki wypadek.

— Wszystko — ze skruchą odparł Zeńka.

— No i widzicie! — wykrzyknął profesor Stakannikow. — Zawsze w pana wierzyłem, Zawiazkin, i miałem rację. Pańskie życie płynie równiutko po linii prostej, praktycznie bez odchyleń. A to jest możliwe tylko w wypadku, jeżeli psychika ma minimalna liczbę stopni swobody. Niech pan idzie dalej po tej najkrótszej drodze od punktu do punktu — tacy ludzie są nam potrzebni!

Zacisnąłem zęby, otworzyłem okno i wychyliłem się do pasa w pachnący ozonem ciemny zaułek.

Tak, Barancewowi wypadało urządzić owację, podrzucać go do góry. To przecież wspaniały sukces, triumf! A przyznam się wam szczerze: tego wieczoru, a raczej tej nocy nie zrobiliśmy tego. Każdy z nas myślał o swoim życiu i te rozmyślania tak nas pochłonęły, że nawet nie pogratulowaliśmy Żeńce.

On jednak wszystko zrozumiał. Kiedyśmy tak siedzieli i palili, zdjął ze ścian prześcieradła, zagotował wodę, pożyczył od sąsiadów herbatników waniliowych i rozstawił szklanki.

No i to by było wszystko. Wydaje mi się, że ta historia dobrze charakteryzuje Barancewa jako naukowca, i jako człowieka. Tak że dla mnie będzie on zawsze nie tylko wybitnym wynalazcą, ale i wiernym członkiem naszej studenckiej paczki.