Nawiasem mówiąc, spotykamy się do dziś, u Niomki. Co prawda, na te spotkania najczęściej przychodzę tylko ja: Barancew zawsze pracuje do późnej nocy, a Konstanty, nawet jeżeli przyjeżdża, to ostatnim pociągiem metra, tak że do domów wracamy pieszo. Ale Niomka i ja nie obrażamy się. Barancew — to jest Barancew. Co zaś do Konstantego, to i ja, i Niomka doskonale wiemy, gdzie spędza cały wolny czas, chociaż nigdy o tym nie rozmawiamy.
Raz nie wytrzymałem i po pracy pojechałem metrem na Lotnisko. Od razu zobaczyłem Konstantego: spacerował w oczekiwaniu po peronie, a kiedy nadjechał pociąg, rzucił się w stronę wysiadających, z napięciem wpatrując się w każdą dziewczynę. Pociągi wciqż przyjeżdżały i przyjeżdżały… Wsiadłem do jednego z nich i pojechałem do domu.
Oczywiście, nie ma żadnej nadziei, że Kostka kiedyś znów spotka tę dziewczynę. Na jego miejscu nie jeździłbym na Lotnisko. Lecz kiedy o tym myślę, ogarnia mnie dręczące uczucie oczekiwania. Na co? Sam nie wiem…
Władimir Szczerbakow
„Bawiliśmy się pod twoim oknem…”
W nocy spadł deszcz. Droga wymyta przezeń do połysku już wyschła. Wietrzyk strząsał jeszcze z drzew duże, chłodne krople, a na poboczach połyskiwały błękitne kałuże — świadectwo pierwszej wiosennej ulewy.
Sergiusz szedł szybko mrużąc oczy przed słońcem i przeciwnym wiatrem, liście i kwiaty mlecza zlewały się w tęczowe plamy, a obłoki wisiały nad domami, jak kłęby białego dymu. Przystanął raz, i to na chwilę, by wypić butelkę oranżady, która kołatała się w walizeczce. Potem zostały tam tylko przybory do golenia zawinięte w ręcznik. W ciągu godziny powinien dojść do swojego domu, ale zdawało mu się, że to nieprawda, sen, że już wielokrotnie widział tę nie kończącą się wstęgę drogi, kroczył do domu szosą, trawiastymi dróżkami. Zaczął szczegółowo roztrząsać powroty, ale blakły w pamięci, głosy i twarze ginęły jakby we mgle.
Co najmniej pół godziny przychodził do siebie w sali dla przybywających i jedyną twarzą, jaka utkwiła mu w pamięci, była twarz dziewczyny siedzącej przy stoliku naprzeciw. Oczywiście kogoś witała.
Teraz przyszło mu na myśl, że jej twarz była jakby znajoma, spróbował nawet przypomnieć sobie, gdzie mógł ją widzieć i nagle roześmiał się. Gdy odlatywał, pewnie nie było jej jeszcze na świecie. „Pospolita — pomyślał — sympatyczna twarz, można pogratulować temu, kogo oczekuje”. Najciekawsze, że i dziewczyna patrzyła na niego ze zdziwieniem i pytająco, jakby coś wspominając. Ale nie miał złudzeń co do swojego wyglądu — nawet jeśli znał go ktoś wcześniej, to chyba teraz go nie pozna. Z dawnego Sergiusza zostało w nim bardzo mało. Niedługo skończy sześćdziesiąt lat. Za trzy miesiące. Teraz mają pełne prawo nie dopuścić go do lotów. Powołają się na jakiś punkt regulaminu… Będzie prosił, może stawać na głowie, w odpowiedzi tylko rozłożą ręce: „Chcielibyśmy, lecz nam nie wolno, proszę, niech pan sam przeczyta”.
Miał wrażenie, że wystarczy, by odpoczął, wyspał się, bez pośpiechu ogolił, a stanie się dawnym, czterdziestoletnim, młodym, ale dostatecznie doświadczonym pilotem. Ach, to tylko wrażenie! Ale czy zechce znowu lecieć? Dobrze wie, co takiego: dni i noce, lata całe, a potem wcale nie żadne cuda, nie rajskie schronienie, nie ziemia obiecana… Tylko zobaczysz, jak rośnie daleka gwiazda, staje się podobna do Słońca, usłyszysz, jak zaterkoczą migawki kamer filmowych, włączą się przyrządy, czujniki, zabłysną światełka na tarczach dalmierzy. Oficjalnie nazywa się to badaniem przestrzeni okołogwiezdnej. Uważaj, nie gap się, cala wstecz! Było tak dwukrotnie. Tym razem tak go przyciągnęło do gwiazdy, że z trudem się wydostał.
Sergiusz o mało nie wpadł w wodę: skoczył, lecz ledwie dotarł do brzegu kałuży, była dosyć szeroka, miała dno pocięte śladami rowerów. Pachniało świeżą trawą, koniczyną, asfalt jeszcze się naprawdę nie rozgrzał. Z żółtych mleczy wyleciały trzmiele i buczały nad ścieżką. Domy lustrami-oknami chwytały i asfalt, i trawę, i kwiaty, i obłoki, i dlatego okna stawały się to niebieskie, to białe, to błękitne, to zielone, długim szeregiem kolorowych pól szachowych szły wraz z Sergiuszem. A wokół domów skakały, biegały, krzyczały dzieci.
Musiał uspokoić pięcioletniego chłopaka pędzącego za dziewczynką, która zabrała mu chrabąszcza. Sergiusz zatrzymał go, ale była to kropla, która przelała miarę: malec zalał się Izami. „Mój żuk… mój żuk” — powtarzał pochlipując. To on znalazł chrabąszcza na ziemi. Dziewczynka była od niego starsza. Sergiusz dał mu dużą białą muszlę. Chłopiec nie przestawał pochlipywać. Sergiusz poczekał nieco i powiedział mu, że to muszla z Marsa.
Odszedł już ze sto metrów, gdy dogonił go chłopiec z psem. W rękach wierzbowa witka; pies zatrzymawszy się nie opodal machał ogonem. Malec powiedział coś, ale cicho, i opuścił głowę dłubiąc witką w ziemi. On też chciałby muszlę z Marsa.
— Bardzo mi przykro — rzekł Sergiusz — miałem tylko jedną… Co? Następnym razem? Nie, ja już nie polecę. Nigdy. „Jaskółka” to moja ostatnia rakieta.
Pies podbiegł bliżej i żwawiej zamachał ogonem, chłopiec wodził witką po ziemi.
— Widzisz — rzekł Sergiusz. — Przedtem zawsze przywoziłem dzieciom z naszego domu dużo kamieni i muszli, a tym razem tak jakoś wyszło… Dawno nie byłem w domu, dzieci dorosły. No, bracie… Na mnie już czas.
Właściwie ta muszla miała być dla syna. Długo przeleżała w walizeczce, w każdym razie wracał już z nią poprzednio. Znalazł ją koło bazy na Marsie. Syn miał wtedy siedem lat. Ale w domu czekał go krótki list. Żona zabrała chłopca i odeszła. Meble i podłoga w pokojach były tak czyste, jakby je myto i przecierano dopiero wczoraj — ani pyłku. Od tego czasu żona nie dawała o sobie znać, przepadła, jak kamień w wodę. A on po jakimś czasie odleciał. Miało to trwać około ośmiu lat, a przeciągnęło się do dwunastu. Kochał żonę i dlatego nakazał sobie o niej zapomnieć. Zapomnieć syna nie zdołał.
Został wtedy sam, miał jednak nadzieję ich odzyskać, zobaczyć syna, ale nie szukał. Rozmyślił się. Czekając na odlot (miał całe dni wolne) zaprzyjaźnił się z dziećmi sąsiadów. Majstrował dla nich zabawki — skaczące zające i żaby, rakiety latające ponad domem, zaprzęgał motyle do malutkich pojazdów z papieru i nitek.
Wieczorami na dworze rozlegał się gwar, gdy się dzieci zbierały razem. Kto by chciał to znosić? Nie pozwalano im głośno krzyczeć, łamać gałęzi drzew, ciskać kamieniami w koty, biegać po trawnikach, wyskakiwać, trzymając się za ręce, na postój samochodowy. Mało tego. W ogóle zabroniono im bawić się pod oknami. Wszyscy prócz Sergiusza. On nie łajał, nie skarżył się ich groźnym mamom. Był zadowolony, gdy pod jego oknami urządzały głośne zabawy. Przynajmniej nie było nudno. Ale rodzice zapragnęli zepsuć nawet tę ich małą przyjemność. Zażądali, by dzieci za każdym razem grzecznie pytały Sergiusza, czy pozwala na biegi i harce pod swoimi oknami.
I kiedy wracał do domu, dzieciaki, przerywając na chwilę zabawę, jak na komendę krzyczały: „Sergiusz przyszedł!” (Znalazły sobie kolegę!) I długonoga Elka najstarsza z nich, podbiegała do niego i pytała:
— Bawiliśmy się pod twoim oknem. Można?
Zaszeleściły opony, samochód osobowy, zrównując się z Sergiuszem, zwolnił. Za kierownicą siedział mężczyzna, obok ta sama kobieta, którą widział w porcie.
— Podwieźć pana? — mężczyzna za kierownicą uśmiechnął się.
— Nie, dziękuję, mam niedaleko — odpowiedział Sergiusz.