— Możemy pana podwieźć pod sam dom — powiedziała kobieta.
— Proponowali mi już samochód w porcie, odmówiłem. Sprzykrzyły mi się maszyny, a śpieszyć się nie mam dokąd. Pan z daleka?
— Mars, Jupiter-dwa — odrzekł mężczyzna i znów się uśmiechnął.
Kobieta uważnie patrzyła na Sergiusza. Zaczynało go to denerwować.
— Ja byłem dalej — powiedział.
— Wiemy — powiedziała kobieta. — Zatęsknił pan za domem?
— Ani trochę. Zapomniałem, gdzie stoi.
— A ty? — spytała towarzysza. — Nie zapomniałeś?
— Nie — odrzekł tamten — ale nie musiałem sobie tego przypominać, obiecałaś przyjechać po mnie.
Odjechali. Starał się przypomnieć sobie, gdzie ją wcześniej widział. Czy widział?
…Szedł swoją ulicą, z daleka poznał przedostatni dom przy skrzyżowaniu. Odnalazł swoje okna, wszedł na podwórko. Dom pozostał taki sam, chociaż nie całkiem, też jakby się zestarzał. Drzewa, które sadzono jeszcze w jego obecności, porządnie urosły, toteż budynek wydawał się nieco niższy.
Tam, na podwórku na ławce, jakby na niego czekając, siedziała kobieta, z którą rozmawiał po drodze. Zauważyła go, ukłoniła się, coś powiedziała… i wtedy zobaczył dzieci biegnące ku niemu. Sergiusz przystanął. Poznał. Wreszcie dwie twarze zlały mu się w pamięci. Elka ze skakanką pod jego oknem… Elka z króciutkimi warkoczykami i długimi nogami? Czyżby go pamiętała? W niepewności przenosił wzrok z niej na jej męża, na dzieci podbiegające do niego. Należało coś powiedzieć, chociażby zwykłe pozdrowienie. Wiedział, że im dobrze, wesoło.
— Dzień dobry, Sergiusz! — krzyknęły dzieci. — Bawiliśmy się pod twoim oknem!
Obudził go dzwonek. Z początku nie rozumiał, czego od niego chcą. Drzewa, krzewy, ludzie, samochody na dalekiej szosie — wszystko, co zdążył zobaczyć przez okno ledwie uchyliwszy powieki, wydawało się dalszym ciągiem snu, którego początek zacierał się w odległym dzieciństwie, i wtedy jak dzisiaj byli ludzie, twarze, niebo zasnute chmurami. Łagodne światło w pokoju. Kroki za drzwiami, w kuchni. Głos ni to babki, ni to matki. Rano. Dzwonek. Pora do szkoły. Przynaglają go. Prędzej, prędzej, spóźnisz się!.. Ach, jak nie chce się wstawać, jeszcze minutkę! Ale troskliwa babcia bezlitośnie zrywa kołdrę.
Póki się nie ubrał, ktoś niecierpliwie przyciskał guzik dzwonka. Z ulicy dochodziły głosy, cichy warkot silników, dalekie syreny.
Sergiusz otworzył drzwi, zaprosił do środka. Gość zwlekał, jakby z niepewności, potem spiesznie wszedł do pokoju i po krótkich wyjaśnieniach przystąpił do rzeczy.
— Widzi pan — zaczął — niejasne są pewne szczegóły dotyczące pańskiego przylotu. Być może to dziwne, ale muszę się czegoś od pana dowiedzieć. Nazywam się Wolin, pracuję na kosmodromie.
— Niech pan pyta — rzekł Sergiusz.
— Czy pamięta pan dokładny czas lądowania?
— Dziesiąta dwadzieścia.
— Lądował pan w rakiecie „Jaskółka”?
— Tak, w „Jaskółce”.
— Numer lądowiska?
— Stanowisko numer dziewięć. Coś się stało?
Wolin milczał, widocznie zbierając myśli. Sergiusza denerwował jego ton, chociaż rozumiał, że Wolin przybył tu z ważnych powodów. Dlaczego przyszedł nie umawiając się zawczasu przez telefon? Domyślał się, że gość chciał się pojawić nieoczekiwanie, bez uprzedzenia.
— O co chodzi? — spytał znowu Sergiusz.
— O to — powoli zaczął Wolin — że stanowisko numer dziewięć jest puste.
— Gdzie rakieta?
— Nigdzie. Nie ma jej. Znikła.
— Żartuje pan… Niech jej pan poszuka w mojej walizce!!!
— To zbyteczne. Rakiety w ogóle nie było.
— Jak to nie było?
— „Jaskółka” nie wylądowała.
— Wobec tego — wróciłem na piechotą?!
— Pan powinien lepiej wiedzieć.
Dziwne uczucie ogarnęło Sergiusza. W głowie kołatały się strzępy wspomnień, wrażeń, myśli. Uważnie patrzył na Wolina, jego twarz stała się odległa, głos też dochodził jakby z daleka. Jeszcze po wczorajszym kołowało mu w głowie, gdyby go nie zbudzono, zapewne spałby jeszcze długo, Wysiłkiem woli Sergiusz pokonał resztki snu. Twarz Wolina zbliżyła się. Skupiony i uroczysty, rozmyślnie niecierpliwie gestykulując, Wolin zdawał się badać Sergiusza. Jego uważne oczy były półprzymknięte. Właśnie takie, na razie przyczajone, gotowe błyskawicznie zmienić bieg wydarzeń, momentalnie spożytkować całą siłę i wiedzę.
— Proszę tylko pomyśleć — powoli mówił Wolin. — Przylatuje kosmonauta. Przynajmniej rano przez przypadek wiadomo, że dotarł do domu. Rakieta znika. Poszukiwania śladów lądowania — bez rezultatów. Fizyczna i chemiczna analiza powierzchni lądowiska wskazuje na to, że nie było w ogóle żadnej rakiety. Nikt nie zarejestrował lądowania. Nikt nie spostrzegł statku. Żaden człowiek, żaden radiolokator. Jakieś domysły, wyjaśnienia? Żadnych. — Wolin przerwał odwracając się tyłem do rozmówcy.
Sergiusz wsłuchiwał się jak gdyby w jego wieloznaczne milczenie. Zupełnie nieoczekiwanie zatrząsł nim śmiech. Zgubić rakietę? Co oni, zwariowali, czy co? Powstrzymując uśmiech zwrócił się do Wolina.
— To znaczy, że „Jaskółka” nie lądowała? Jedziemy do portu.
…Sergiusz wszedł na lądowisko. Wolin zatrzymał się przy niskiej balustradce. Był zwykły dzień powszedni. Nie opodal, w odległości około stu metrów, pracownicy w kombinezonach sposobili do startu czyjąś rakietę. Dochodziło stamtąd elektryczne brzęczenie i przenikliwe metaliczne dźwięki.
Spomiędzy płyt kosmodromu przebijała się zakurzona trawa. Z rur generatora dmuchało rozgrzane powietrze. Drżąca wstęga odległego szarego lasu ginęła za horyzontem. Lądowisko numer dziewięć było puste. Wiaterek turlał po betonie kłęby słomy.
Sergiusz zrozumiał, że okoliczności wciągnęły go w sam środek niewyjaśnionych wydarzeń. Ale gdzie ich początek? Uważano go za zaginionego. Nieoczekiwane zejście z ustalonej trajektorii — i statek rzuciło ku gwieździe. Czerwone fontanny protuberancji widział całkiem blisko, niemal jak ten las na horyzoncie. Rozżarzony gwiezdny wiatr gnał za rufą świecące obłoki, gorące, wijące się wiry jakby w dyszącym żarem piecu osmalały złocistego węża. Czy można samo to wrażenie uznać za pierwsze ogniwo tego łańcucha zdarzeń? Oczywiście nie. Wszak świetnie pamiętał, ile go to kosztowało. Przeżył, ponieważ wytrzymał przeciążenie.
Lecz co dalej? — ten zaginiony statek… Sergiusz przypomniał sobie, jak Wolin odnalazł chłopca, który prosił o muszlę. Właściwie nie było trudno go znaleźć. Sergiusz mniej więcej pamiętał dom, miłego białego pieska znała cała okolica. Chłopiec od razu poznał Sergiusza. Gdy Sergiusz próbował półżartem opowiedzieć mu rozmowę z Wolinem o statku (nie opuścił go jeszcze wesoły nastrój, po drodze kpił sobie z Wolina), malec wytrzeszczył oczy. „Zupełnie naturalna reakcja” — rzekł jakby do siebie Sergiusz. Wolin nabrał wody w usta.
Mimo wszystko wersję o nieporozumieniu należało odrzucić. Rakiety nie było na żadnym lądowisku. Sergiusz szedł właśnie powoli ku miejscu, gdzie wczoraj zstąpił z trapu na ziemię. Wolin coś krzyknął i zamachał rękami.
— Co, co? — pytał nie zrozumiawszy Sergiusz.
— Niech pan wraca — usłyszał. — Nie wolno chodzić po lądowisku!
Stół z ciemnego drewna, dwa czy trzy krzesła, półka z książkami na całą ścianę, okno otwarte na oścież — to cały gabinet profesora. Sergiusz zatrzymał się przy drzwiach, profesor Kopnin podsunął krzesło, przepraszał za nieporządek, ukradkiem strząsnął na arkusz papieru niedopałki nie mieszczące się w popielniczce, zapalił światło („Jak szybko ściemniało, nie zauważyłem”), rzucił spod okularów roztargnione spojrzenie na Sergiusza i odezwał się cichym, spokojnym głosem: