— Wie pan, przeliczyliśmy trajektorię według pańskich danych. Pozostawało zaledwie dwadzieścia tysięcy kilometrów do fotosfery, „Jaskółka” musiała nieuchronnie zderzyć się z gwiazdą, rozumie pan? Spłonąć, zniknąć. Jak pan tego uniknął, niechże pan opowie!
Sergiusz coś odpowiedział. Cóż mógłby mu opowiedzieć? Czy można opowiedzieć o latach nadziei i niepokojów, o miłości, o śmierci, o życiu? O minutach oczekiwania? O wywalczonych sekundach i metrach, które darowały mu życie? i jak dygoczą nerwy niby napięte struny, jak zaciskają się dłonie, aż bieleją kostki palców? Przecież słowa nie przekażą wspomnień w pełni.
Dla objaśnienia tych wydarzeń Kopnin skonstruował całkiem skomplikowaną hipotezę. Powoływał się przy tym na niedawne badania astrofizyczne widm spektralnych gwiazd.
— Niech pan sobie wyobrazi kroplę i ocean — wyjaśniał Sergiuszowi. — Kroplę poznaliśmy, zważyliśmy i zdumiewa nas wszechmogąca przyroda, tworząca takie arcydzieło. O oceanie zaś wiemy beznadziejnie mało i dlatego wydaje się nam tylko dużym bajorem, w najlepszym razie mechanicznym zlepkiem mnóstwa kropli. Kropla — to Ziemia. Ocean — gwiazda. Niektórzy myślą, że gwiazda — to niemal wieczne skupisko strzępków atomów, coś w rodzaju gigantycznego ogniska czy kotła, w którym nie sposób znaleźć całej molekuły. Częściowo to prawda, ale tylko częściowo.
W rachubach nie wolno ignorować ewolucji. Czemuż to w jednej jedynej kropli są góry i równiny, ludzie, rakiety, miłość, tamy, rewolucje, sztuczna synteza jądrowa, matematyka? W oceanie — nic. Czy jest to tak oczywiste?
Sergiusz słuchał z roztargnieniem. Zapragnął podejść do otwartego okna i pomilczeć. Teraz, gdy nad stołem płonęło łagodne światło, a na ulicy cichł miejski gwar i krzewy, trawy, drzewa pachniały młodymi liśćmi, Sergiusz naprawdę się rozkoszował. To jego drugi wieczór na Ziemi. Szosą płynęły ogniki. Czerwone, żółte, zielone. Nad rozgrzaną ziemią drgały gwiazdy.
Nie docierały do niego słowa profesora. Bardzo chętnie porozmawiałby z nim o kwiatach i jabłoniach, o starym domu, w którym mieszkał w dzieciństwie, o kinie, książkach, wędkarstwie, lecz za każdym razem Kopnin kierował rozmowę na interesujący go temat. Według jego słów nukleony i elektrony, te cegiełki, z których zbudowana jest rzeczywistość, mogą się tak ułożyć, że ich kombinacja będzie trwała, zdolna stawiać opór ognistemu huraganowi gwiazdy, i raz powstawszy nie znika, nie roztapia się w ogniu, bo sama podobna jest do wiru, do gorącego cyklonu, Taki wir pojawia się zupełnie przypadkowo, prawdopodobieństwo jego powstania jest znikome. Ale przecież gwiazdy istnieją miliardy lat, ich masa… czy warto przypominać to Sergiuszowi? Liczby świadczą o tym, że takie stałe wiry nie są fikcją. Energię, nowe siły czerpią ze strumienia radiacji.
Profesor Kopnin rozwijał dziwną hipotezę. Powołując się na fakt materialnej genezy myśli formułował śmiałe postulaty. Ruchliwe jony, potencjały elektryczne, bioprądy — oto na czym polega myślenie. Także rój cząstek elementarnych o ogromnej energii, ze strukturą precyzyjnie uformowaną przez gigantyczne siły, z arcyprędkimi neutrinami, według Kopnina był nie mniej odpowiednią substancją odżywczą dla myśli.
Kopnin wręczył Sergiuszowi kopertę. Ten spojrzał zdziwiony.
— Tam są zdjęcia, niech pan obejrzy.
Sergiusz wydobył dwie fotografie — dużą i mniejszą. Na dużej zobaczył gwiezdne niebo, w prawym górnym rogu słabo świecącą plamkę. Na małej — tę samą plamkę powiększoną.
— To przypadkowe zdjęcia — rzekł Kopnin — zrobione dokładnie pięć godzin przed pańskim przylotem.
— Aa… To wir, o którym pan mówił? Już pan nie myśli, że obeszło się bez rakiety?
— Dla mnie to niemal oczywiste.
— A tlen, a cała reszta?
— E, drobiazg! Z jednego litra nukleonów i elektronów można zrobić tyle tlenu, że starczyłoby dla całej ludzkości.
— Zgoda, ale trzeba umieć je odpowiednio ścisnąć.
— Jak widać, im się to udaje.
— Żywe wiry? Na gwiazdach? Przenoszące kosmonautę na Ziemię? Sądzę, że do tego potrzebna jest im co najmniej umiejętność czytania myśli, a to nie takie proste — analiza bioprądów mózgu. Czyżby pan w to wierzył?
— Wierzę w fakty — sucho odrzekł Kopnin.
— Dobrze. Gdyby się nawet coś podobnego zdarzyło, dlaczego nic a nic nie pamiętam?
— To już sprawa techniki. Sugestia, hipnoza — cokolwiek. Tędy droga, rozumie pan?… Po co?… Na przykład po to, by nie naruszyć psychiki. Pańska rakieta to tylko iluzja. Nie było jej. Sprawdzano dokładnie… Co? I pana, i rakietę? Przeniesienie statku jest znacznie trudniejsze — chociażby z powodów ekonomicznych.
Sergiusz gorączkowo szukał kontrargumentów. Wszystko, co usłyszał budziło w nim sprzeciw. Oznaczałoby, że zawdzięcza komuś życie? Ale komu?
— Dobrze — powiedział — niech sobie będą tacy przenikliwi. Założywszy to łatwo dojdziemy do sprzeczności. Ja nie chciałem samego powrotu. Chciałem zobaczyć syna. Na czym im zależało? Jeśli mimo wszystko ma pan rację, byłaby to dla nich drobnostka, a ja… jak mam go teraz znaleźć? Widziałem go, gdy skończył dwa lata, rozumie pan? Żona z pewnością nie opowiadała mu o ojcu… W jaki sposób dowiedzieliście się tak szybko o moim powrocie? Rakieta nie wylądowała. Uważano, że zginąłem, nieprawdaż? Wyłącznie Elka mnie tutaj pamięta. Była dziewczynką, gdy odlatywałem, a poznała.
— Dowiedzieliśmy się od jej męża. Słyszał o panu od niej i chciał pomóc — wybawił pana od żmudnych formalności. Wrócił tegoż dnia rano, przyjechał do portu, załatwić swoje sprawy, a zarazem i pańskie, aby zbytecznie pana nie niepokoić… No tak. Syn. Nie wiedziałem, że ma pan syna. A ten, jak on… Dobrow, Włodzimierz Dobrow, jej mąż, wrócił przed czasem — zawiódł główny reaktor. Bez żadnych widomych przyczyn. Dwa niespodziewane lądowania jednocześnie — przypadek w naszej praktyce nader rzadki… Pan chce o coś spytać?
— Tak. Ten Dobrow — od dawna lata?
— Nie. Wrócił z pierwszego lotu. Matkę pochował dziesieć lat temu, ojca nie pamięta. Jest ciekawym młodym człowiekiem…
Sergiusz odwrócił się tyłem do zdziwionego profesora i rozpiął kołnierzyk koszuli, jakby się dusił.
— Jak pan mówi? Włodzimierz Dobrow?
Znowu, któryś raz z rzędu, wypływały w jego pamięci: kobieta z dzieckiem na ręku, śmiech, płacz, uśmiechy, łzy dawnych dni. Oto ona, Elena Dobrowa, jego żona — starczy tylko poddać się wspomnieniom i znowu widzi ją jak żywą. Oto jej ręce, całkiem blisko, teraz podnosi oczy…
Za późno wrócił.
Myślał, że zapomni, i, żeby lepiej zapomnieć, poleciał. Niekiedy wstrząsał nim ledwo dostrzegalny szloch. Przez wszystkie te lata wkradała mu się do snów. i wtedy znowu jakby brnął po pas w trawie. Gdzieś obok był znajomy głos. Żółte brzegi chmur o zachodzie słońca. Cienie krzaków na wilgotnej ziemi.
Ukrywszy twarz w dłoniach Sergiusz znowu wspominał wszystko szczegółowo, bojąc się uwierzyć, bojąc się zbłądzić. Powrót. Chłopcy na ulicy. Elka, Wolin. Rozmowa z profesorem. Włodzimierz Dobrow. To nazwisko matki. Nadzwyczajny zbieg okoliczności, zrządzenie losu? Nie, wykluczone. Przecież wrócili jednocześnie. Kopnin ma rację.
Chwyciwszy głowę rękoma Sergiusz starał się stawić czoła napierającej fali skojarzeń. Nie zdołał. Myślał o synu. Do głowy by mu nie przyszło… Chociaż podobny do matki.