Ich dzieci — jego wnuki, czy to możliwe? Zapragnął ich zobaczyć, ale na dworze była już noc. Zaczął przypominać sobie twarze. Rysy były znajome, bliskie, a jednak mu się wymykały, zacierały, topniały. Wzrok napotykał w ciemności za oknem tylko błyski reflektorów, od których rozchodziły się mgliste łuny.
Władimir Szczerbakow
Czytelnik
Wczesnym rankiem poszedł na pole rakietowe i wrzeszczał przy drucianym płocie do ludzi w mundurach, że chce lecieć na Marsa.
Była słoneczna środa. Podszedł do domu pisarza. Ogromne, szare od kurzu buty głucho uderzały o stopnie. Prawym łokciem oparł się o drzwi, lekko się zachwiał i zaczai nieprzerwanie dzwonić.
— Wyjdź, Bradbury, muszę z tobą porozmawiać! — grzmiał. — Nie myślisz chyba, że jestem pijany? No, wychodź… To ty mnie uwiodłeś swoimi bajkami, otumaniłeś, kiedy byłem mały. Gdybym nie pożerał twoich książek, czy by mi przeszło przez myśl lecieć na Marsa, zostać kosmonautą? Nie. Spokojnie biegałbym za pitką, potem, w najgorszym wypadku, zostałbym lekarzem, a w odpowiednim wieku ożeniłbym się… spokojna głowa!
Dzwonił — dom odpowiadał milczeniem, prawdopodobnie nie było w nim żywej duszy, ale nie tracił nadziei. Groził, prosił, żądał, błagał. Dlaczego dotychczas drzwi się nie otwarły? Jutro musi lecieć tam, gdzie tkwił kołkiem przez dwanaście lat. Nic przyjemnego. Piaszczyste wydmy, stustopniowy mróz. A tu nie ma z kim pogadać. Dopiero co żona szkolnego kolegi delikatnie wyprosiła go z domu. A on chciał się napić kawy. Może rzeczywiście za głośno rozmawia? To przyzwyczajenie — lekarze mu tak poradzili, żeby tam, w piaskach, nie stał się niemową. Nikomu źle nie życzy, tylko nie ma z kim pogadać, przed kim się wyżalić. Może Ray wybrał się na rowerową przejażdżkę? Poczeka. Opowie coś. Wcale nie o cudach. Tam nie ma cudów — głodno i chłodno. Kiedyś w powrotnej drodze jedli skórzane fotele lotnicze. Pomarli wszyscy co do jednego, bo skóra okazała się marną syntetyczną imitacją. Potem… znowu poleciał, musiał. A teraz nie może zostać, chciałby, lecz nie może. Ciągnie go tam. Tu go zapomnieli, rodziny nie zdążył założyć. Gdyby nawet miał żonę, czy by wytrzymała? Nie odeszła?
Ale o co chodzi? Dlaczego Bradbury nie chce porozmawiać z żywym kapitanem Yorkiem? Gdzie on się kryje? Może się zdrzemnął? On go obudzi. Skoro dzwonek za cichy, to postuka w okno, uderzy kamieniem w szybę. Jeden, drugi. Niech Bradbury wstanie na chwilę, niech go wysłucha. Cóż w tym haniebnego, że wypiją po filiżance kawy? i niech mu wybaczy, przywykł do nietłukących się szyb.
— Muszę porozmawiać, jutro odlatuję. Nie można odkładać!
Krzyczał i mówił bez przerwy. Chciał pogadać o przyjaciołach, o lotach, o piaskach Marsa. Odłamki szkła spłoszyły kosmate trzmiele buszujące w żółtych kwiatach pod domem. Podeszło dwóch policjantów.
— Spójrz na niego — rzekł pierwszy. — Jeszcze jeden. Istna epidemia.
— A może to prawdziwy — spytał drugi. — Z Marsa?
— Z byka spadłeś? Bierz go, tylko ostrożnie.
I podniósł pałkę. Ale kosmonauta odwrócił się i wybił mu zęby. Zjawił się samochód policyjny. Do końca dnia było cicho i pogodnie.
Aleksander Żytinski
Efekt Brumma
Rozdział 1
Piszę list
Właściwie w cuda nie wierzę. Oduczono mnie jeszcze w szkole. Wierzę w naukę i w świetlaną przyszłość. A jednak czasem cuda się jeszcze zdarzają i trzeba się z nimi liczyć.
Mówiąc krótko, pewnego razu znalazłem na swoim biurku list od szefa. Szef lubi ze mną korespondować. To znaczy pisze wyłącznie szef, a ja czytam. Szef często przesiaduje w laboratorium do późnych godzin i wtedy przychodzą mu do głowy różne myśli. Rano je studiuję. „Pietia! Zastanów się, czy nie należałoby wyjaśnić anomalii w obszarze podczerwieni międzystrefowym rozproszeniem.” Albo coś w tym rodzaju.
Przeważnie nie reaguję zbyt pośpiesznie na pomysły szefa. Nigdy nie wiadomo, a nuż to zwyczajne zawracanie głowy? Szef często sam tak mówi. A raczej krzyczy, wbiegając do laboratorium: „Wszystko, co wczoraj wymyśliłem — zawracanie rzeki kijem”. Po co zawracać kijem rzekę — pojęcia nie mam. Normalne zawracanie głowy, i to nie najgorsze.
Ale tym razem było coś nowego. Na biurku leżała koperta zaadresowana fioletowym atramentem. Zamaszyście napisany adres naszego instytutu, a zamiast nazwiska adresata widniało po prostu: „Najważniejszy naczelnik”. Ni mniej, ni więcej. Do listu spinaczem była przyczepiona karteczka z dyspozycjami:
„Pimenow. Zbadać sprawę.” Podpis rektora.
„Turczin. Sprawdzić, o co chodzi”. Podpis Pimenowa.
„Żołdadze. Odpowiedzieć w ciągu tygodnia”. Podpis Turczina.
„Barsow. Nic nie rozumiem. Mam co innego na głowie”. Podpis Żołdadze.
„P. Wierłuchin. Pietia, na miłość boską, zorientuj się w tym wszystkim i napisz odpowiedź”. Podpis szefa.
Wierłuchin — to ja. Niżej ode mnie w hierarchii służbowej naszego instytutu jest już tylko kosz na papiery. Dlatego nie napisałem kolejnej dyspozycji, tylko przeczytałem list. List mnie zainteresował.
Tym samym fioletowym charakterem pisma list informował, że jego autor odkrył prąd elektryczny w kutym żelazie. W nawiasie sprecyzowano „podkowa”. Wynalazca podgrzewał podkowę nad świeczką, co powodowało przepływ prądu, i to bardzo silnego, W obu kierunkach. Tym prądem autor listu ładował akumulator motocykla, a potem jeździł na nim pół roku. Co, jak się okazuje, potwierdza teorię Brumma. Autor prosił o powtórzenie eksperymentu i wydanie opinii, która jest niezbędna do otrzymania patentu.
Na dole był adres. Wieś Kogutki Górne. Obwód Jarosławsk. Wasilij Fomicz Smirny.
Jedno tylko pozostało dla mnie niejasne. Skąd w Kogutkach Górnych znają teorię Brumma. Ja, na przykład, nie miałem o niej pojęcia.
Wziąłem podręcznik. Teorii Brumma brak. Zajrzałem do encyklopedii fizyki. Na literę B. po Maxie Bornie znalazłem hasło: Hans Fryderyk Brumm, zmarły, jak się wyjaśniło, dwieście dwanaście lat temu. Coś tam wykoncypował w swojej klasztornej celi, ponieważ był mnichem i, zdaje się, nawet alchemikiem. Później to wszystko zostało oczywiście wyszydzone i na jego teorii postawiono krzyżyk. A Wasilij Fomicz zamierza ten krzyżyk unieważnić. O ile dobrze zrozumiałem.
Sprawa była nadzwyczaj prosta! Z miejsca usiadłem i napisałem: „Szanowny towarzyszu Smirny! Ponieważ tacy wybitni uczeni jak Maxwell, Hertz i inni odrzucili teorię Brumma jako nienaukową, nie możemy przyjąć pańskiej propozycji. Najwidoczniej w czasie doświadczeń musiał pan popełnić jakieś błędy”.
Jednym słowem „coś takiego nie istnieje, ponieważ w żadnym wypadku istnieć nie może”. Załatwiłem Smirnego w pięknym stylu, a przy okazji jeszcze raz przygwoździłem Brumma!
Następnie wypisałem pełny rejestr podpisów i tytułów naukowych z wymienieniem zajmowanych stanowisk. Wyglądało to imponująco. Rektor instytutu, członek korespondent. Prorektor, profesor, i tak dalej. A na dole skromniutko — młodszy pracownik naukowy Piotr Wierluchin.
Zaniosłem list maszynistce i usiadłem zadowolony z siebie i swojej działalności. Kiedy przyszedł szef, krótko zameldowałem mu o Brummie i szef się uśmiechnął. Nawiasem mówiąc on również słyszał o Brummie po raz pierwszy — poznałem to po jego oczach.
Gdyby wiedział, którym bokiem wyjdzie nam ten Brumm, toby się nie uśmiechał.
W tym momencie wszedł Lisocki. Lisockiego wszyscy traktują u nas poważnie. Lisocki bez przerwy pisze doktorat. Kiedy jeszcze byłem studentem, już wtedy słyszałem, że Lisocki pisze. Kiedy wreszcie napisze, będzie to coś wstrząsającego. Coś w rodzaju „Wojny i pokoju” Lwa Tołstoja. Na posiedzeniach Lisocki zawsze powołuje się na trudności. Za to go właśnie szanują. Wszyscy są zachwyceni, że człowiek już dziesięć lat przezwycięża trudności i że mu się do tej pory nie znudziło.