Выбрать главу

Lisocki ma fenomenalny węch. Jeśli w dowolnym laboratorium obchodzą czyjeś urodziny, zawsze tam wpada i prosi o tablice matematyczne. Po co mu te tablice, nie wiadomo. Oczywiście trzeba go poczęstować, inaczej nie wypada. Lisocki pije wytrawne wino oraz kawę, zjada ciastko, potem zabiera tablice, przeprasza, wychodzi. Tym razem, jestem pewien, też nieprzypadkowo zajrzał.

— Co nowego w kwestii podczerwieni? — zapytał Lisocki. Jest mu dokładnie wszystko jedno, czy chodzi o podczerwień, czy o ultrafiolet, wiem o tym dobrze. Ale jakoś musi zacząć.

No i szef powiedział o Brummie. Dla hecy oczywiście. Lisocki również się pośmiał, chwilę porozmawiał o telepatii, a wychodząc wziął encyklopedię fizyki. Powiedział, że chce odświeżyć w pamięci pierwszą zasadę termodynamiki.

Laborantka Nela przyniosła mi list przepisany na firmowym blankiecie, szef i ja złożyliśmy podpisy i przesłaliśmy do Kogutków Górnych w charakterze oficjalnego dokumentu.

List odszedł, zdążyliśmy o nim zapomnieć. Wszystko szło swoją koleją. Wrócił z wykładu Sasza Rybaków i przyssał się do swojego oscylografu. Gena, drugi asystent, zarządził dla swoich studentów kolokwium z fizyki ciota stałego, a ja, żeby było ciekawiej, podrzucałem studentom ściągaczki. Gena siedział bardzo zadowolony, że grupa tak dobrze opanowała materiał. Bez przerwy kiwał głową i myślę, że go rozbolała.

Pod koniec dnia pracy Brumm znowu wypłynął na powierzchnię, nie wiadomo, z jakiej okazji. Okazało się, że Sasza Rybaków słyszał o efekcie Brumma. Zresztą Sasza słyszał o wszystkim, tak że nie ma się czemu dziwić. Na moment oderwał się od oscylografu, przetarł okulary i powiedział:

— Jeszcze się przez niego napłaczesz. To bardzo chytra teoria.

— Też coś — powiedziałem. — Ta teoria dawno leży w grobie.

Sasza chrząknął i popatrzył bez okularów gdzieś w dal. Najwidoczniej w osiemnasty wiek,na miasto Kolonię, w którym żył kiedyś Hans Fryderyk Brumm.

Rozdział 2

Przeprowadzam eksperyment

Po trzech tygodniach historia z Brummem weszła w nową fazę. Szef przyszedł do pracy ponury i długo przekładał na stole papierki. Pomyślałem nawet, że znowu nie przyjęli go do spółdzielni mieszkaniowej. Okazało się, że nie o to chodzi.

— A więc tak, Piotrze Nikołajewiczu — powiedział szef. To spodobało mi się jeszcze mniej. Zwykle nie zwraca się do mnie tak oficjalnie.

Szef wyjął z aktówki kartonową teczkę, a z teczki papiery. Od razu zauważyłem na samym wierzchu list ze znajomym fioletowym charakterem pisma, i koperta była identyczna „Powinszowania z okazji ósmego marca!” A na świecie, jeśli już o to chodzi, mamy obecnie wrzesień, Tym razem do listu było przypięte pisemko z gazety rejonowej. Nie licząc dyspozycji rektora itp. Tyle, że dyspozycje były w tonie kategorycznym.

Szef w milczeniu położył to wszystko przed moim nosem i zapalił papierosa. Czułem, jak z wolna się nagrzewa. Niczym kocioł parowy. Następnie szef podskoczył na krześle i rąbnął pięścią w stół, wskutek czego fioletowe litery skoczyły gdzieś w bok.

— Przerażające! — krzyknął szef. — Ciemnogród! Nie mam życzenia zajmować się alchemią!

— Nie szkodzi, szefie — powiedziałem — wszystko w życiu się przydaje. Niech pan się tylko nie denerwuje, na pewno to załatwimy.

— Bardzo cię proszę, Pietia — poprosił szef. — Odpisz mu jakoś łagodnie. Coś mu obiecaj.

— Na przykład pośmiertną sławę — zaproponowałem.

— W żadnym wypadku! — przeraził się szef. — Najlepiej jakiś przyrząd. Powiedzmy amperomierz… O Boże! — szef nerwowo zaczął biegać po laboratorium. Zawsze wszystko bierze zbytnio do serca.

W piśmie z gazety pouczono nas, że z niedopuszczalnym lekceważeniem potraktowaliśmy list człowieka pracy. Okazuje się, że sami powinniśmy empirycznie sprawdzić efekt Brumma, zamiast zasłaniać się jakimś tam Maxwellem.

— Brumm-brumm-brumm… — zanucił szef na melodię marsza.

— On tu cytuje Engelsa — powiedziałem zaznajomiwszy się z listem Wasilija Fomicza do redakcji gazety rejonowej.

— Brumm-brumm-brumm! — jeszcze głośniej zanucił szef. Odłożyłem na później swoje doświadczenia i zająłem się eksperymentem Wasilija Fomicza. Przede wszystkim należało zdobyć świeczkę. W katedrze świeczki nie było, ponieważ wyszły z użycia. Gena poradził mi sklep, a Sasza cerkiew. Z instytutu jest bliżej do cerkwi niż do sklepu, więc wybrałem cerkiew.

Cerkiew jest czynna w bardzo dziwnych godzinach. Czasami jest zamknięta przez cały dzień, a czasem otwarta nawet w nocy. Miałem szczęście, cerkiew właśnie była czynna. Przed wejściem jakaś staruszka handlowała świeczkami. Świeczki były cienkie jak makaron i piekielnie drogie. Kupiłem pięć sztuk i staruszka przeżegnała mnie znakiem krzyża.

Z podkową sprawa wyglądała znacznie gorzej. Po prostu nie wyobrażałem sobie, gdzie w mieście można dostać podkowę. Zadzwoniłem do informacji miejskiej, ale mi naubliżali za rzekome chuligaństwo. Wobec tego zamówiłem podkowę w warsztacie mechanicznym. Majster Fiedia, specjalista od wydmuchiwania szklanych naczyń, narysował mi z pamięci szkic podkowy. Fiedia pochodzi ze wsi. Zrobiłem techniczny rysunek, według wszelkich zasad, w trzech rzutach i w przekroju też. Jak trzeba. Wypisałem zlecenie i zacząłem czekać.

Trzy dni biegałem do warsztatu, żeby dopilnować realizacji zamówienia. Wreszcie podkowa została wykonana.

— Ten twój koń ma tylko jedną nogę, czy co? — zapytał ślusarz.

— Reszta to protezy — wyjaśniłem.

— Ogier, czy kobyła?

— Raczej ogier.

— Biedne zwierzę — powiedział ślusarz.

Przyniosłem podkowę na katedrę i przystąpiłem do eksperymentu. Pokój był pełen ludzi. Szef, żeby się nie denerwować, poszedł do biblioteki. Czułem, że nie jest zupełnie pewien, jaki będzie wynik. Lisocki chodził i rzucał ironiczne uwagi na temat podkowy. Ale schemat przestudiował nader uważnie. Umocowałem podkowę na statywie, przy-lutowałem do niej przewody, podłączyłem amperomierz i zapaliłem świeczkę. Ze świecą w ręku przypominałem pana młodego. Na miejscu panny młodej stał Lisocki.

— Należy odśpiewać marsza weselnego — zaproponował Sasza.

Przysunąłem płomień świecy do podkowy i zacząłem ją nagrzewać. Strzałka aparatu drgnęła i przesunęła się o jedną podziałkę.

— Prąd termoelektryczny — skonstatował Lisocki.

Sam wiedziałem. Żadnym Brummem tu nawet nie pachniało. Zużyłem trzy świece nagrzewając podkowę w różnych miejscach. Podkowa straciła połysk, zakopciła się i wyglądała żałośnie. Jak mocno zużyta podkowa.

— Figa z makiem — stwierdził Sasza Rybaków i powrócił do swojej aparatury.

— Czego należało oczekiwać — rozległ się głos szefa, który wszedł i nie zauważony przez nikogo obserwował przebieg doświadczenia.

— Dajcie lutownicę — zażądał Lisocki.

— Nie przeszkadzaj w eksperymencie — powiedział szef.

— Dajcie lutownicę! — krzyknął Lisocki.

Dostał lutownicę i w ciągu dziesięciu sekund rozżarzył podkowę do białości. Przewody odpadły, a rezultat nie uległ zmianie.