— Nie — powiedziałem. — Tam jest bardzo głęboko. To było nad Morzem Czarnym.
— A teraz dokąd się wybierasz? — zapytał skrupulatny dziadek.
— Do Kogutków Górnych.
— Pokłoń się ode mnie Waśce Smirnemu. Powiedz, znaczy, że Timofiej mu się kłania.
Okazuje się, że Fomicz był znaną osobistością. Upewniłem się w tym, kiedy przechodziłem koło komitetu wykonawczego. Wisiała tam tablica ze zdjęciami i w prawym górnym rogu znajdowała się fotografia towarzysza Smirnego. Było tam napisane, że jest on przodującym mechanizatorem i racjonalizatorem. No, to mnie nie zdziwiło.
Po przeciwnej stronie na budynku Pałacu Kultury również wisiała tablica. Tyle że odmiennej treści: „Ci którzy są hańbą naszego rejonu”. W tym samym górnym prawym rogu znowu zobaczyłem portret Fomicza. Napis głosił, że towarzysz Smirny zajmuje się konstruowaniem aparatów do pędzenia bimbru. Jak widać, tablice wywieszały różne organizacje, i niekoniecznie uzgadniały między sobą ich treść. Fomicz na fotografiach wyglądał bardzo przyzwoicie. Tak na oko miał około pięćdziesięciu lat. Jego fryzura przypominała niewielką plantację włosów.
Zapragnąłem zobaczyć tak wielostronnego człowieka i pośpieszyłem na autobus.
Staruszek w Leningradzie, który uprzedził mnie o tutejszych obyczajach, dobrze znał miejscowe warunki. Nikt nie jechał ot tak sobie, bez niczego. Wszyscy coś wieźli. Opony do motocykla, pralkę, klatkę z kanarkiem, dwa telewizory i gumowego węża do polewania ogrodu. Nie licząc mojego pirometru.
Autobus podjechał na przystanek. Kierowca wysunął głowę przez okno i krzyknął:
— Żebyście mi wozu nie przewrócili!
Ale nikt go nie słuchał. Dwaj chłopi z pralką gotową do boju z ogromnym przyspieszeniem popędzili w stronę autobusu. Po drodze zaczepili o gumowego węża i w rezultacie nie trafili w drzwi, chybili. W boku autobusu pojawiło się wklęśnięcie.
— Zaraz wyjdę — obiecał kierowca.
Wszyscy w milczeniu odpychali jeden drugiego rękami. Przypominało to pływanie w zagęszczonej glicerynie. Przysunąłem do piersi pirometr i napierałem nim na worek, który dźwigała na plecach jakaś baba.
— Ej, ty! Ostrożnie! Tam jest serwis! — wrzasnęła baba. i od razu wszyscy zaczęli krzyczeć, co kto ma w worku. Nie-wiadomo dlaczego absolutnie wszystkie przedmioty były kruche i łatwo się tłukące.
— Ostrożnie! — zaryczałem i ja. — Pirometr jest odbezpieczony! Wybucha od uderzenia! — i potrząsnąłem nad głową pirometrem.
Wokół mnie momentalnie powstała próżnia. Wszedłem do autobusu i usiadłem. Reszta pasażerów kontynuowała swoje wysiłki. Wreszcie kierowcy to zbrzydło, więc ruszył. Pralkę do tego momentu zdążyli wepchnąć tylko do połowy. A gumowego węża zaledwie niewielki fragment. Wąż rozwinął się i sunął za autobusem niby knut. Jeden z właścieli pralki biegł obok drzwi i próbował przepchnąć się do środka. Ze zgrozy rozśpiewał się kanarek.
Ze czterdzieści kilometrów jeszcze trwały awantury, potem zapanował spokój. Na mój pirometr wszyscy patrzyli z szacunkiem i nasłuchiwali, czy przypadkiem nie tyka. Wreszcie wysiadłem przy jakimś moście.
Przy moście była przystań. Na przystani czekali na statek jacyś ludzie. Jak się dowiedziałem, czekali od wczoraj wieczór. Powszechna pewność, że statek jednak przyjdzie, napełniła mnie optymizmem.
Statek istotnie przyszedł. Tyle, że dopiero nazajutrz rano. Noc spędziliśmy przy ognisku. Dobrze, że wśród czekających byli turyści. Rozbili namioty i mieliśmy wspaniały nocleg. Rano turyści nakarmili mnie konserwami.
Zapytałem, czy wśród oczekujących są mieszkańcy Kogutków.
— Jakich Kogutków? — zapytała dziewczyna z rowerem, która wczoraj przy ognisku śpiewała piosenkę ludową. — Tu jest dużo Kogutków. Kogutki Dolne, Kogutki Górne, Krzywe Kogutki i Jasne Kogutki.
Powiedziałem, że chodzi o Górne, i dodałem, że szukam Smirnego.
— Wujka Wasi! — ucieszyła się dziewczyna. Potem spojrzała na mnie podejrzliwie i zapytała, czy nie jestem z milicji. Powiedziałem, że nie jestem. Dziewczyna spojrzała jeszcze podejrzliwiej i zainteresowała się, czy nie przyjechałem po aparat?
— Wujek Wasia już ich nie robi. Przez te aparaty tylko od nauki go odrywają. Tacy to u nas ludzie bez pojęcia.
Jak widać, naukowe sukcesy Fomicza były tu dobrze znane. Dziewczyna oznajmiła, że Smirny z kineskopu telewizora skonstruował jakiś aparat. Naświetla nim wymiona krów kołchozowych. Udoje wzrosły niebywale.
Jednym słowem, przekonałem się, że intelektualne zainteresowania Fomicza są nadzwyczaj rozległe.
Dwie godziny nasz statek przepływał obok najróżniejszych Kogutków i innych skupisk ludności. Przyroda była dziewicza. Powietrze sterylnie czyste. Ludzie surowi, nawykli do przezwyciężania trudności. Rolnicy, hodowcy, wiejska inteligencja.
Dawno temu istniało pojęcie „sojusz miasta i wsi”. Otóż ja osobiście ten sojusz właśnie realizowałem. Poproszono mnie, żebym dokładniej opowiedział o pirometrze. Zapaliłem się do tematu i niedostrzegalnie przeszedłem do cząstek elementarnych. Potem opowiedziałem o laserze. Promieniowanie koherentne i tak dalej.
— A powiedz mi, synku, czy tym laserem można kosić trawę? — zapytała jakaś babuleńka.
— W zasadzie można — powiedziałem. — Ale nie ma sensu. Mniej więcej tak, jakby ktoś wbijał gwoździe aparatem fotograficznym.
Krótko mówiąc, zanim dopłynęliśmy do Kogutków Górnych, pasażerowie, jak przypuszczam, nabrali elementarnego pojęcia o fizyce. No, a ja za to wiele dowiedziałem się o siewie, orce, żniwach i innych takich rzeczach.
Rozdział 5
Poznaję Fomicza
— A gdzie jest wieś? — zapytałem dziewczynę z rowerem, która ofiarowała się wskazać mi drogę.
— O tam — pokazała dłonią.
Na wzgórzu stało pięć domków. Absolutnie chaotycznie. Wzdłuż zbocza prowadziła ścieżka w dół rzeki. Szczekały psy. Piały koguty. Mówiąc krótko, nie wyglądało to na centrum światowej nauki.
— To jest dom wujka Wasi — machnęła ręką dziewczyna. Na kominie tego domu widniała jakaś konstrukcja z grubego drutu.
— Pułapka magnetyczna — wyjaśniła mi właścicielka roweru.
— Jasne — wymamrotałem. Jeżeli ten Fomicz otrzymuje w swoim piecu plazmę, to rzucam fizykę, postanowiłem.
Poszedłem do domku i zapukałem w okienko. Na pukanie zza firaneczki wyjrzała głowa. Od razu ją poznałem. Nieco gorsza niż na honorowej tablicy, ale za to z całą pewnością żywa. Wasilij Fomicz zrobił przerażone oczy i zamachał rękami.
— Przyszedłem z interesem! — krzyknąłem.
— A kysz! — głucho dobiegł zza szyby jego głos. — Nie ma aparatów!
— Przyjechałem w sprawie Brumma! — krzyknąłem.
— Bhumma? — rude brwi Fomicza uniosły się jak wzlatujące ptaki. Znikł z okna i po chwili otworzył mi drzwi.
— A nie łżesz? — zapytał Fomicz. — Jeśli nie, to wchodź.
Fomicz był w sportowym dresie z dzianiny. W ręku trzymał ożóg. Na końcu ożoga była umocowana dwuwypukła soczewka. A więc nie był to już ożóg, tylko przyrząd optyczny.
Fomicz bardzo sympatycznie grasejował. Czasami w ogóle nie można było zrozumieć, o czym mówi. Jak sądzę, głównie ze względu na specyficzną terminologię naukową. Terminologia Fomicza różniła się od ogólnie przyjętej.
— Nie dają mi żyć ci aparatczycy — powiedział Fomicz. Pieniędzy od nich nie biorę. Żeby się tylko odczepili! Mówią, że tak to przynajmniej jakaś korzyść jest z tej mojej nauki. A ty skąd jesteś?
Wyjaśniłem. Fomicz był nie na żarty zdziwiony. Szczególnie tym, że nasza podkowa nie chciała dać prądu. Wprowadził mnie do chaty. Wyglądało tam podobnie jak w naszym laboratorium. Bardzo dużo kabli i żelastwa. Na stole stała lampa naftowa. Na szkiełku wisiała podkowa. Od podkowy prowadziły przewody do radioodbiornika. Fomicz zapalił lampą i włączył radio. Radio mówiło.