Rozdział 7
Jedziemy z powrotem
— Zbierajcie się — powiedziałem rano. — Pakujcie aparaturę. Jedziemy do Leningradu.
— Tylko mnie tam brakuje! — kategorycznie oświadczył Fomicz.
— Brakuje — powiedziałem.
— Dacie sobie radę beze mnie!
— Podarujemy wam oscylograf — obiecałem.
— Oscylograf? — Fomicz marząco przymrużył oczy. Nawet włoski na głowie mu zadrżały. — Nie, nie pojadę. Kto będzie krowy naświetlał? Przewodniczący mnie nie puści.
Poszedłem do przewodniczącego do sąsiedniej wsi, gdzie mieścił się zarząd kołchozu. Przewodniczącego wcale nie zdziwiła moja wizyta. Widocznie często odwiedzano go w sprawie Fomicza. Dziwne, że jeszcze zachował dla niego ciepłe uczucia.
— Złota głowa! — powiedział przewodniczący. — To raz. Nie pije. To dwa… Ale każdy może go wykorzystać, rozumiesz? Wiesz, ile on tych aparatów porozdawał? Ani grosza nie wziął. Nie potrafi odmówić. Zresztą, jak tu odmówić, kiedy przystawiają nóż do gardła!
Zrozumiałem, że z tym nożem to przenośnia.
— Czasem traci czas na głupstwa, to prawda. Wymyśli coś bez pożytku. Ale na przykład promiennik zrobił — tylko przyklasnąć. Ale znowu ta plazma — komu ona potrzebna?
Ze słów przewodniczącego wynikało, że złotą głową Fomicza czasem nawet wydzierżawiano. Sąsiednim kołchozom. Fomicz tamtym — pomysł racjonalizatorski, a tamci — pieniążki. Jednym słowem, jak u nas na katedrze umowy z zakładami przemysłowymi.
— Dobra, przekonałeś mnie! — powiedział przewodniczący, kiedy zrobiłem aluzję do nagrody Nobla. — Będzie nagroda — zbudujemy oborę.
— Za tę nagrodę można pawilon dla słoni zbudować — powiedziałem.
— A po co nam słonie? — nie zrozumiał przewodniczący.
— Zamiast kogutów — powiedziałem. — Nauczycie je trąbić nad ranem.
Przewodniczący spojrzał na mnie z zainteresowaniem. Zrozumiałem, że się potężnie wygłupiłem. Tak ze mną często bywa. Dlatego postanowiłem naprawić błąd.
— Tak w ogóle to słonie wykorzystuje się w Indiach jako siłę pociągową.
— Przecież cały nasz urodzaj pójdzie na paszę! — powiedział przewodniczący. — A ile kosztuje słoń?
Byłem niezadowolony, że zacząłem tę rozmowę o słoniach. Po prostu nie wiedziałem, jak się wykręcić.
— Słonie trudno dostać. Są tylko z importu — uspokoiłem przewodniczącego.
Przewodniczący od razu stracił zainteresowanie tematem i wypisał Fomiczowi jakieś dokumenty na wyjazd. Na koniec poprosił, żeby Fomicz nauczył pastuszka Kolkę, jak się naświetla krowy.
Dzień zszedł na przygotowaniach do podróży. Wzięliśmy aparaturę Fomicza, żeby zachować czystość eksperymentu.
Żona Fomicza dała nam suszonych grzybów i powiedziała:
— Trzymaj się tam, Wasiuta!
I ruszyliśmy w drogę.
Kiedy przybyliśmy do miasta, Fomicz cały się zjeżył. Przeszliśmy obok Pałacu Kultury. Ale na tablicy: „Ci którzy są hańbą naszego rejonu”, fotografii Fomicza już nie było. Fomicz uśmiechnął się…
Do Leningradu przyjechaliśmy rano i natychmiast zaciągnąłem Fomicza do Instytutu. Fomicz bez przerwy spozierał na boki i tulił do piersi woreczek z podkowami. Dwa razy wyciągałem go spod kół transportu miejskiego. Raz Fomicz wyciągnął mnie. Ale to był przypadek.
Szliśmy korytarzem obrastając z tyłu ogonem ciekawych. Przy wejściu do laboratorium przypominało to już kometę. Jądro komety stanowił Fomicz i ja.
Wepchnąłem Fomicza do laboratorium, wszedłem sam i oznajmiłem jak na przyjęciu dyplomatycznym:
— Pozwólcie, że przedstawię wam Wasilija Fomicza Smirnego.
Szef właśnie udzielał konsultacji studentce. Siedział do nas plecami. Po wyrazie twarzy studentki zrozumiałem, co dzieje się z szefem. Oczy jej zrobiły się jak spodki i wyszeptała:
— To może lepiej przyjdę innym razem…
Szef powoli odwrócił głowę. Sasza Rybaków zdjął okulary i przetarł szkła. Odbyła się niema scena, jak w „Rewizorze”. A Fomicz powiedział:
— Pamięta mnie pan? To ja pisałem o Bhummie.
— Pamiętam — powiedział szef. — Pamiętam bardzo dobrze.
Rozdział 8
Podejmujemy Fomicza (1)
Publiczność zasiadła półkolem jak na stadionie i szef z Fomiczem przystąpili do rozgrywki. Zaczął szef. Asystował mu Rybaków. Ja występowałem jako sąd rozjemczy. Nie bardzo wiem, co to takiego. Podobno tak się mówi.
Szef ujął podkowę przez chustkę do nosa i zamocował. Przylutowaliśmy kable i tak dalej. Podgrzał. Oczywiście żadnego rezultatu.
— No? — powiedział szef.
— To po waszemu — powiedział Fomicz. — Dajcie świecę. Fomicz stana. Przy pulpicie i błyskawicznie osiągnął rezultat. Prąd popłynął. Był remis. Z wynikiem 1:1.
Nie wiadomo, skąd zjawił się Lisocki. Podszedł do Fomicza i czule objął go za ramiona. Fomicz podskoczył ze strachu.
— A-ja-jaj — powiedział Lisocki. — Jak wam nie wstyd, koledzy? Nie wypada tak przyjmować gościa. Gdzie nasza słynna leningradzka gościnność?
— Ja nie piję — cicho powiedział Fomicz.
— Piotrze, czy jest hotel dla naszego gościa? — zapytał mnie Lisocki.
— Przecież on jest z Kogutków, a nie z Paryża — powiedziałem. — Spróbuj załatwić mu pokój.
— Biorę to na siebie — powiedział Lisocki.
A tymczasem podkowa dalej dawała prąd. Któryś z laborantów po cichu podłączył do niej żarówkę. Żarówka oczywiście zaczęła świecić. Szef usiadł na krześle i otarł czoło tą samą chusteczką, przez którą trzymał podkowę. Sasza Rybaków zmierzył napięcie i oświadczył:
— Dwieście dwadzieścia wolt… A czy są podkowy na sto dwadzieścia?
— Dlaczego nie? Są. — odparł Fomicz.
— Nie trzeba — ledwie dosłyszalnie wyszeptał szef.
— Drogi gościu — powiedział Lisocki. — Zaraz załatwimy panu hotel, odpocznie pan, a jutro będziemy kontynuować prace badawcze.
— Co tu jeszcze badać? — zdziwił się Fomicz.
— Mogą się ujawnić uboczne efekty — wymijająco powiedział Lisocki. — Poza tym konieczne jest uzasadnienie teoretyczne.
— To już zrobił Brumm — powiedziałem. — Cała rzecz w czorcie. Albo w szatanie.
W tym momencie Lisocki wyprowadził Fomicza. Fomicz zdążył rzucić mi niespokojne spojrzenie, ale musiałem przecież pisać sprawozdanie z delegacji.
— Pietia, zlikwiduj ten iluzjon — powiedział szef umęczonym głosem.
— Nic na to nie poradzimy. Pali się — rozłożyłem ręce.
— Ha! — krzyknął ze swojego miejsca Rybaków.
Szef zerwał się na nogi i cisnął żarówkę do metalowego pudła. Tam szczęśliwie wybuchła. Szefa kopnął prąd od podkowy. To był niezły argument. Ale szef nie wziął go pod uwagę. Jak to mówią, szefa poniosło.
— Pietia — zaczął groźnie. — Żebym ja tego Fomicza więcej na oczy nie widział, i podków także. Zrób mi tę przyjemność. Na tydzień zwalniam cię z innych obowiązków. Zaprowadź go do Ermitażu. Do cyrku, do wesołego miasteczka, na basen. Gdzie tylko sobie życzysz!
— A efekt Brumma? — zapytałem.
— Wypluj to słowo! — wrzasnął szef. Jego spojrzenie padło na podkowę, zaryczał jak ranny lew i skoczył jak tygrys. Nigdy nie przypuszczałem, że szef jest takim siłaczem. W ciągu sekundy rozgiął podkowę i wrzucił ją do tego samego pudła. W ślad za podkową poleciała świeca. Szef wyjął z fiolki tabletkę i wsunął pod język. Pomyślałem, że jeśli teraz szef umrze na atak serca, winien będę ja, a nie Brumm. Dlatego rakiem wycofałem się z laboratorium.