Dwie dziewczyny o bardzo władczym wyglądzie zaprowadziły Fomicza do garderoby. Nie odzywały się do niego. To nie wchodziło w zakres ich obowiązków. Dyskutowały ze sobą.
— Frak się dla niego nie nada — powiedziała pierwsza. — Zbyt prostacka twarz.
— Może szynel? — zapytała druga z zadumą. Że niby oficer w stanie spoczynku.
— To i wojskowa bluza musi być — wtrącił Fomicz.
— I maska gazowa — podpowiedziałem z tyłu. Dziewczyny odwróciły się i spojrzały na mnie jak na idiotę.
— Spodnie i sweter! — wymyśliła pierwsza. — Będzie fotogenicznie.
Zmusiły Fomicza, żeby włożył biały sweter i spodnie tenis. Jak Dean Reed. Zamiast butów lakierowane sztylpy. Fomicz trzymał się nadzwyczaj dzielnie. Włosy uczesał z przedziałkiem i teraz do złudzenia przypominał estradowego tancerza.
— Ej, dziewuchy! — zawołał Fomicz starając się uszczypnąć obie dziewczyny jednocześnie, i mrugnął do mnie. Dziewczyny z trudem zachowały lodowatą wyniosłość. Zrozumiałem Fomicza.
— Mnie również trzeba przebrać — powiedziałem. — Reżyser kazał, żeby to było coś średniowiecznego.
Dziewczyny uwierzyły. W telewizji przyzwyczajone są do wszystkiego. Fomicz i ja z trudem powstrzymywaliśmy się od śmiechu. Ale nie mogliśmy sobie pozwolić na głośny śmiech. Obok trwały nagrania.
Wybrałem sobie taką czarną bluzę z żabotem. Wyglądałem jak Romeo. Dzieczyny były przerażająco poważne. Starały się ze wszystkich sił.
Kiedy nas doprowadzono do reżysera, ten omal nie zapłakał. Moim zdaniem dziewczyny mają naganę z wpisaniem do akt jak w banku. Znowu nas przebrano, tym razem w coś neutralnego.
Weszliśmy do studia i zaczęła się próba. Lisocki prowadził audycję. O podkowach mówił tak, że kamerzysta nie mógł robić zdjęć. Padł twarzą na kamerę i bezdźwięcznie płakał ze śmiechu. Dziwne, ale Fomicz jak gdyby nabrał otuchy. Jego wygląd mówił: „Jak spadać — to z wysokiego konia”.
Zaraz po próbie zaczęliśmy nagrywać. Kiedy przyszła kolej na Fomicza, wstał, podszedł do przygotowanej aparatury i zapalił świecę. Wyraz twarzy miał bardzo poważny. Potem zaczął nagrzewać podkowę. Do podkowy był podłączony wentylator.
— Proszę zwrócić uwagę, zaraz prąd popłynie do silnika i wentylator zacznie się obracać — powiedział Lisocki. Do kamery.
Wentylator na te słowa nie zareagował.
— Za chwilę — powiedział Lisocki ciągle jeszcze z uśmiechem.
Fomicz starannie zgasił świecę dwoma palcami, nim wrócił na miejsce i powiedział zagadkowe zdanie:
— Nauka to nie prosty dinksbums.
— Stop! — krzyknął reżyser przez radio. Po minucie już był w studio.
— Dlaczego nie ma efektu? — zapytał.
— Nie mam nastroju — powiedział Fomicz.
— Jakiego nastroju? — zapytał Lisocki blednąc.
Wtedy Fomicz powiedział, co o tym wszystkim myśli. Pokazał charakter. Byłem szczęśliwy.
— Możecie iść do domu — powiedział reżyser. — Nauka to nie prosty dinksbums. Genialne!
Tylko jeden Lisocki się nie śmiał. Zebrał swoje kartki i po cichu wyślizgnął się ze studia. A my z Fomiczem przebraliśmy się i pojechaliśmy na dworzec po bilety.
Rozdział 11
Odprowadzam Fomicza
Siedzieliśmy z Fomiczem u mnie w domu i piliśmy herbatę. Fomicz wykładał swoje poglądy na życie oraz na fizykę. A ja wykładałem swoje. Bardzo ciekawie nam się rozmawiało.
— Rozumiesz — mówił Fomicz — co jest dla mnie i dla ciebie najważniejsze? Nie żeby świat zadziwić, i pieniędzy też nam nie trzeba. Najważniejsze, że jeśli całą duszą czegoś pragniesz — nagle wychodzi. Tylko dlatego. Usuń duszę — wszystko przepadnie.
— A obiektywny byt, który jest nam dany? — zapytałem. Zwracałem jego uwagę na materialność świata.
— Dany? — zapytał Fomicz. — Dany przez kogo? Co?
— No dany i koniec — powiedziałem.
— E-e! — pomachał palcem Fomicz — jednak przez kogoś dany.
— Wierzycie? — zapytałem wprost.
— Wierzę — powiedział Fomicz. — W naukę wierzę, i w ludzką duszę.
— To nie to samo — powiedziałem.
— Po waszemu nie to samo, a tak w ogóle — to samo. Ty na przykład niedawno opowiadałeś mi o Einsteinie. A ja myślę tak — uwierzył Einstein w to, co wymyślił — i słowo ciałem się stało. A gdyby tak dla pieniędzy, albo jeszcze dla czegoś, nie byłoby żadnej tam teorii względności.
— Kto inny by odkrył — powiedziałem.
— Jaki inny? No, może ja bym odkrył. Albo ty — Fomicz nie był skąpy. — A ten Lisocki na przykład w żadnym wypadku. Nawet gdyby miał łeb jak wieża strażacka.
Wypiliśmy herbatę i Fomicz zaczął się zbierać do drogi. Zbierać właściwie nie było co. Cała aparatura została u Lisockiego. Był tylko oscylograf, który podarowaliśmy Fomiczowi zgodnie z obietnicą.
Jechaliśmy przez nocne miasto. Fomicz popadł w zadumę. Postanowiłem go rozruszać.
— Lisocki nie przypuszczał, że spotka go takie fiasko — powiedziałem.
— Figasko — powiedział Fomicz. Nie zrozumiałem, czy żartuje, czy mówi poważnie.
Na peronie uściskaliśmy się, Fomicz był dobrym człowiekiem i użalił się nade mną.
— Jedź ze mną, Pietia — zaproponował. — Zginiesz tu, jak Boga kocham, zginiesz!
— A rodzina! — zapytałem.
— A nauka? — odpowiedział Fomicz. — Jeśli kocha — pojedzie za tobą.
Ostatnie zdanie odnosiło się do żony. Ale jednak nie pojechałem. Opanowałem się.
Pociąg zagwizdał, stęknął i powiózł Fomicza do wsi Kogutki Górne. Stałem na peronie i patrzyłem za nim — czerwone światełko ostatniego wagonu długo jeszcze kołysało się w przestrzeni.
Rozdział 12
Dostaję list
— Gratuluję — powiedział szef następnego dnia. — Na pewno kamień spadł ci z serca.
Nie miałem takiego wrażenia. Ciągle widziałem przed sobą bezinteresowne oczy Fomicza.
— Dobra, Pietia — powiedział szef. — Pobawiliśmy się podkowami i starczy. Czas myśleć o doktoracie.
A ja zupełnie nie miałem ochoty o tym myśleć. Miałem ochotę myśleć o tym, jak po siatce krystalicznej biegają elektrony. Jak zderzają się ze sobą, mrugają do siebie i biegną dalej wziąwszy się za ręce już jako prąd elektryczny. Miałem ochotę zrozumieć ich plany, zajrzeć im w duszę, jak by powiedział Fomicz. Zrozumiałem, że jeżeli nie zajrzę im w duszę, nigdy nie będę uczony.
Sprawa Brumma była prawie skończona. Tylko Lisocki pośpiesznie wstawił go do doktoratu, żeby się nie zmarnował. Zniszczył wszystkie podkowy, ale prąd nie popłynął ani razu. Próbował nawet wybadać mnie, czy Fomicz nie miał jakiejś tajemnicy.
— Miał — powiedziałem — bezinteresowne oddanie nauce.
Lisocki obraził się i więcej mi głowy nie zawracał. Niemniej wygłosił jednak kilka odczytów o Brummie w różnych instytucjach i nawet podpisał umowę z jakimś wydawnictwem.
A ja spokojnie obmyślałem swoje doświadczenia w dziedzinie anizotropii. Myślałem przez całą zimę. Patrzyłem, jak pada śnieg. Słuchałem, jak szumi wiatr. Bardzo mi to pomagało, i na wiosnę wymyśliłem. Już wiedziałem, co będzie, jeśli wszystko podłączę i uruchomię aparaturę. Inaczej po prostu być nie mogło. Oczywiście nie był to efekt Brumma, ale jednak.
W laboratorium jakoś inaczej zaczęto mnie traktować. Już nie byłem chłopcem na posyłki. Zdobyłem ich szacunek, czy jak?