— Jakiś świstak dostał się w czyjeś łapy. — Tatiana podeszła bliżej. — A pan z początku wydał mi się snobem. Tacy czasem zjawiają się u nas. Wszystko na nich błyszczy jak na starożytnym generale. Mundury prosto od krawca i pogardliwe spojrzenie z wyżyn swej funkcji. Ach, jacy wy wszyscy jesteście brudni i zaniedbani, jacy wy jesteście zwyczajni!
— Zmieniła pani zdanie?
— Smoka poćwiartował pan tak, jakby przez całe życie zajmował się wyłącznie patroszeniem tych zwierzątek.
Rozmawiając dotarli do lasu. Z jego głębi dobiegły jakieś szmery. Pawłysz chwycił Tanie za rękę. Dziewczyna znieruchomiała.
Zasłonięta niskimi krzewami polana wydawała się pusta i martwa, tylko z dołu dobiegały jakieś trzaski i mlaskanie. Ostrożnie zbliżyli się do skraju zarośli.
Dwa małe ptaki biły się nad obgryzionym do połowy szkieletem dużego zwierzęcia. Nie zwracając najmniejszej uwagi na nie, wielka stonoga wgryzała się w czaszkę, strącając na ziemię białe kłębuszki wełnistej sierści.
— Tatiana! Pawłysz! — krzyczał Jim. — Gdzie się podzieliście?
— Idziemy — powiedziała Tania. — To tylko świstak.
— Świstak? Myślałem, że one są małe.
— Duże, ale nieszkodliwe. Czasami spotykamy je w lesie. Jim stał przy łaziku. Deszcz ustał.
— Szybciej — krzyknął Jim. — Smok przyleciał!
Pawłysz zadarł głowę do góry. Przepuściwszy Tatianę przodem, wszedł do łazika i już zatrzaskując pokrywę włazu jeszcze raz spojrzał na niebo. Smok nadal krążył nad nimi, pozornie spokojny i nie przejawiający żadnych wrogich zamiarów.
13
Kiedy pojazd dotarł do wzgórza, niebo już zupełnie się przejaśniło. Chmury pędziły po nim w takim tempie, jakby spieszyły w inne okolice, gdzie pilnie potrzebny jest deszcz. Zrobiło się parno.
Pawłysz nie czekał, aż łazik podjedzie do garażu, otworzył właz i wyskoczył na elastyczną, udeptaną ziemię przed budynkiem stacji.
— Otworzę drzwi! — krzyknął do Jima.
— Wracaj! — zawołał Jim.
W tej samej chwili Pawłysz poczuł ostre ukłucie, potem jeszcze jedno… Napad komarów był nieoczekiwany i zdradziecki: przecież powinny zaczekać do wieczora. Stanął i zaczął się od nich opędzać.
Jim coś krzyczał.
Pawłysz zrozumiał, że jedynym ratunkiem jest jak najszybsze znalezienie się w garażu. Podbiegł do drzwi i chwycił za szeroką dźwignię, aby odsunąć wrota. Silnik łazika ryknął, jakby maszyna również beształa doktora. Odruchowo uniósł głowę i spojrzał w niebo.
Smok spadał na niego jak kamień.
Pawłysz nie mógł oderwać oczu od olbrzymiejącego z każdą chwilą, jak na filmie rysunkowym, potwora. Rozróżniał już zęby w otwartej paszczęce, a jednak nie potrafił zmusić się do ucieczki, szukania kryjówki, mysiej dziury, bo to było nierealne, to nie mogło go dotyczyć… Przecież tak spokojnie otwierał drzwi garażu i nigdy nie skrzywdził żadnego smoka.
W rzeczywistości Pawłyszowi tylko się wydawało, że stoi nieruchomo. Zdążył uskoczyć w bok i upaść wzdłuż ściany, a smok wyciągnął szpony i szczęknął nimi, jak kastanietami, o jakiś metr nad ziemią i kiedy zastanawiał się, dlaczego w szponach nie ma cieplutkiego i takiego smaczniutkiego ludzika, łazik, omal nie rozgniatając Pawłysza, podskoczył do ściany i potwór chcąc nie chcąc musiał u-nieść się do góry, przeklinając ludzką solidarność.
Drzwi garażu otworzyły się i Leskin, który przez nie wyskoczył, pomógł Pawłyszowi ukryć się w budynku. Łazik wpełzł za nim do środka i smokowi nie pozostało nic innego, jak tylko łomotać dziobem w pokiereszowane wrota.
— No, teraz do wieczora nie będzie można wysunąć nosa na dwór — powiedział z wyrzutem Leskin. — Deszcz ustał, smoki się powściekały, a co poniektórzy udają ruchome cele.
— Gratuluję chrztu bojowego — powiedziała podchodząc Nina Rawwa, spokojna i życzliwa, jak przystoi szefowi stacji.
— Jaka szkoda! — zmartwiła się Mała Tatiana. — Teraz rzeczywiście nie da się wyjść, a ja chciałam założyć nową minę.
— I czemuż to smoki nie lubią lekarzy? — zapytał refleksyjnie Jim, do nikogo się nie zwracając. — Umyślnie na nich polują!
— Smoki wiedzą, że kiedyś wreszcie zjawi się tu lekarz, który odgadnie, dlaczego smoki chcą nas pożreć — odparła Nina.
— I to nie będę ja? — zapytał Pawłysz.
— A wpadł pan już na jakiś ślad?
Pawłysz pomyślał, że zagrażające stale niebezpieczeństwo staje się składnikiem dnia powszedniego. Upłynie jeszcze kilka tygodni takiego życia i smoki zrównają się z komarami. Ludzie nauczą się strzelać do nich z procy, truć flitem, płoszyć strachami na wróble, i będą pracować. Nie można przecież zatrzymywać roboty tylko dlatego, że ugania się za wami niezniszczalny smok.
— Doktorze — powiedziała Nina. — Powinien pan odwiedzić swój gabinet w charakterze pacjenta. Ma pan skaleczony policzek, i w ogóle jest pan brudny jak nieszczęście. A lekarz powinien świecić przykładem.
Tak Pawłysz zawarł braterstwo krwi.
14
Pawłysz umył się, zakleił policzek plastrem i usiadł przy stole, żeby nieco odpocząć. Opanowała go zdradziecka niemoc. Nawet przy umiarkowanej wyobraźni nie trudno było przedstawić sobie, co by się z nim stało, gdyby smok sięgnął szponami pół metra dalej. A Pawłysz miał świetnie rozwiniętą wyobraźnię.
Wziął do ręki pamiętnik Stresznego, otworzył go i znów zamknął. Trzeba porozmawiać z Niną. Dziennik istotnie może się przydać.
Można było pomyśleć, że Nina usłyszała jego myśli, bo weszła do pokoju.
— Nie przeszkadzam? Z tym plastrem wygląda pan bardzo bojowo.
— Dziękuję, ale nie o to mi chodziło.
— Czyta pan notatki doktora?
— Chciałbym, ale nie mogę się na to zdecydować. Wątpię, aby ten dziennik był przeznaczony dla postronnych.
— Myli się pan. Streszny miał pewną słabość, być może odziedziczoną po jakimś grafomanie: nie tylko lubił czytać na głos wyjątki z dziennika, ale także podtykał go każdemu, kto próbował wymigać się od tej rozrywki pod pozorem, że nie znosi czytania na głos.
— Mówi pani o sobie?
— Tak. Może więc pan czytać spokojnie, Streszny będzie z tego zadowolony.
— Jim powiedział, że smoki nie lubią lekarzy… A jak to było ze Stresznym?
— Obserwował komary. Siedział w krzakach na zboczu, a kiedy szedł z powrotem, zamyślił się i zapomniał popatrzeć w niebo… A co to takiego?
Nina wpatrywała się w podłogę, po której czarnym łańcuszkiem biegły mróweczki.
— Widziałem je już wczoraj, ale nie sądziłem, że ich nie znacie.
— Nie, to coś nowego. Jeśli jeszcze i one gryzą… Pawłysz przypatrzył się uważnie czarnej nitce, która biegła do umywalki, zawracała i znikała pod łóżkiem.
— One spieszą się do wodopoju — powiedział. — i wygląda na to, że nie zwracają na nas najmniejszej uwagi.
— Oby to była prawda.
— Nina dzielnie niosła brzemię odpowiedzialności. Jest kierownikiem stacji, a więc za wszystko odpowiada. Pawłysz pomyślał, że młoda kobieta musi dysponować szczególnymi zaletami, aby zajmować stanowiska, które zazwyczaj piastują starzy wyjadacze, zwiadowcy, mający za sobą pobyt na co najmniej kilku planetach.
Znacznie później dowiedział się, że Nina należy właśnie do takich wyjadaczy. Była to jej szósta planeta i nikt w centrali nie wątpił, iż poradzi sobie z robotą nie gorzej od innych. Należała do tych miękkich z pozoru, zawsze spokojnych i uprzejmych żelaznych ludzików, którzy bez widocznego wysiłku ze swej strony zawsze bywają pierwsi — i w szkole, i na wyższej uczelni, i w pracy. Nina odpowiadała za wszystko i nikogo nie dziwiło, że los padł właśnie na nią. Ale żeby to zrozumieć, Pawłysz musiał spędzić na stacji niejeden dzień.