Czarownice leciały nad lasem — ciemnym i okrutnie iglastym. Milczały. Od czasu do czasu mijały samotne domki, na wpół ukryte pod drzewami. Tu i tam z drzewnego mroku wyłaniała się skalna grań, nawet w popołudniowej porze spowita mgłą. Raz czy dwa przeleciały niedaleko zamków, jeśli można je tak nazwać; wydawały się nie tyle zbudowane, ile raczej wypchnięte z pejzażu.
Był to taki typ pejzażu, z którym łączył się pewien gatunek opowieści. Występowały w nich wilki, czosnek i przerażone kobiety… Mroczne i spragnione opowieści — opowieści, które machały skrzydłami na tle księżyca…
— Der flabberghast — mruknęła niania.
— Co to znaczy?
— To w zagranicznym języku nietoperz.
— Zawsze lubiłam nietoperze — wyznała Magrat. — Tak ogólnie. Bez jednego słowa czarownice zwarły szyk lotu.
— Jeść mi się chce — oznajmiła babcia Weatherwax. — I tylko niech nikt nie wspomina o dyniach.
— Jest jeszcze chleb krasnoludów — przypomniała niania.
— Zawsze jest chleb krasnoludów. Mam ochotę na coś przygotowanego w tym roku, ale dziękuję za troskę.
Przeleciały w pobliżu kolejnego zamku, zajmującego cały skalisty szczyt.
— Przydałoby się jakieś ładne miasteczko albo coś takiego-westchnęła Magrat.
— Ale musi nam wystarczyć to na dole — odparła babcia. Spojrzały.
Właściwie nie było to miasteczko, lecz kilka domów stojących koło siebie na tle drzew. Wydawały się niegościnne jak wystygły kominek, jednak cienie gór pędziły już po ziemi, a coś w krajobrazie milcząco zniechęcało do nocnych lotów.
— Nikogo tam nie widzę — stwierdziła babcia.
— Może w tych stronach wcześnie się kładą? — zgadywała niania.
— Przecież nawet słońce jeszcze nie zaszło — zdziwiła się Magrat.
— Może powinnyśmy lecieć do zamku? Obejrzały się na zamek.
— Nieee… — uznała babcia, mówiąc w imieniu wszystkich trzech.
— Znamy swoje miejsce.
Wylądowały więc na czymś, co było zapewne placem targowym. Gdzieś za domami zaszczekał pies. Trzasnęła zamykana okiennica.
— Bardzo przyjaźni — mruknęła babcia.
Podeszła do większego budynku, nad którego wejściem wisiał szyld, nieczytelny pod warstwą brudu. Kilka razy mocno uderzyła w drzwi.
— Otwierać! — zawołała.
— Nie, nie. Nie tak się mówi — zaprotestowała Magrat. Przecisnęła się obok babci. — Bardzo przepraszam. Jesteśmy bona fide wędrowcami.
— Bona co? — nie zrozumiała niania.
— To właśnie należy powiedzieć — wyjaśniła Magrat. — Każda gospoda musi wpuścić bona fide wędrowców i udzielić im pomocy.
— Musi? — Niania zainteresowała się wyraźnie. — Dobrze wiedzieć.
Drzwi wciąż były zamknięte.
— Teraz ja spróbuję — postanowiła niania. — Znam trochę zagranicznego języka. Walnęła w drzwi.
— Otwierać vous, gunga din, rach-ciach, ale szybko, do licha! — powiedziała.
Babcia Weatherwax przysłuchiwała się z uwagą.
— Mówisz po zagranicznemu?
— Mój wnuk Shane jest marynarzem. Zdziwiłabyś się, jakich słów uczy się w obcych stronach.
— Chyba naprawdę bym się zdziwiła. I mam nadzieję, że używa ich lepiej od ciebie.
Znowu uderzyła pięścią o drewno. I tym razem drzwi uchyliły się nieco, bardzo powoli, i wyjrzała zza nich blada twarz.
— Przepraszam… — zaczęła znowu Magrat. Babcia pchnęła drzwi. Właściciel twarzy musiał się o nie opierać, bo buty zgrzytnęły mu o podłogę, kiedy wolno odjeżdżał do tyłu.
— Pokój temu domowi — rzuciła niedbale babcia.
Było to najlepsze dla czarownicy powitanie. Pozwalało ludziom skupić się na tym, jakie inne rzeczy mogą spaść na ten dom, i przypominało im o świeżym cieście, właśnie upieczonym chlebie albo tobołkach użytecznej starej odzieży, które mogły na chwilę wypaść im z pamięci.
Budynek rzeczywiście był swego rodzaju gospodą. Trzy czarownice nigdy jeszcze nie widziały tak ponurego miejsca. Ale ludzi przyszło całkiem sporo — przynajmniej dwudziestu bladych gości z powagą przyglądało się im z ław pod ścianami.
Niania Ogg pociągnęła nosem.
— O rany — westchnęła. — Ależ tu czosnku…
Rzeczywiście, całe wiązki zwisały ze wszystkich krokwi.
— Nigdy za dużo czosnku, zawsze to powtarzam. Już widzę, że mi się tu spodoba.
Skinęła na bladego mężczyznę za barem.
— Guten dzień, chłopie, meine host. Trois beers pour favour avec my, w podskokach.
— Dlaczego on ma podskakiwać? — zdziwiła się babcia.
— To po zagranicznemu proszę — przetłumaczyła niania.
— Założę się, że wcale nie. Wymyślasz sobie to wszystko. Oberżysta, wyznający dość prostą zasadę, że każdy, kto wchodzi do gospody, chce się czegoś napić, nalał trzy piwa.
— Widzisz? — rzuciła tryumfalnie niania.
— Nie podoba mi się, że wszyscy tak na nas patrzą — szepnęła Magrat, gdy niania paplała do zakłopotanego oberżysty w swoim prywatnym esperanto. — A tamten człowiek się do mnie uśmiechnął.
Babcia Weatherwax zasiadła na ławie, próbując zająć taką pozycję, by jak najmniejsza część jej ciała dotykała drewna — na wypadek gdyby zagraniczność była zaraźliwa.
— Macie — powiedziała niania, podchodząc z pełną tacą. — Nic trudnego. Po prostu krzyczałam na niego, aż zrozumiał.
— Wygląda okropnie — mruknęła babcia.
— Kiełbasa z czosnkiem i pieczywo czosnkowe — wyjaśniła niania. — Moje ulubione.
— Powinnaś poprosić o jakieś świeże warzywa — stwierdziła Magrat, dietetyczka.
— Poprosiłam. Mam tu trochę czosnku — odparła z zadowoleniem niania i odcięta solidny kawał kiełbasy, od której łzawiły oczy. — Wydaje mi się też, że widziałam na półkach marynowaną cebulę.
— Tak? W takim razie na noc będą nam potrzebne przynajmniej dwa pokoje — oświadczyła surowo babcia.
— Trzy — poprawiła ją szybko Magrat.
Zaryzykowała jeszcze jedno spojrzenie wokół sali. Milczący goście ze skupieniem wpatrywali się w nowo przybyłe, z wyrazem, który mogłaby określić wyłącznie jako pełen nadziei smutek. Oczywiście, każdy, kto spędził trochę czasu w towarzystwie babci Weatherwax i niani Ogg, przyzwyczajał się do tego, że na niego patrzą. We dwie nieodmiennie zwracały powszechną uwagę. Poza tym ludzie w tej okolicy pewnie rzadko spotykali obcych, w końcu żyli wśród gęstych lasów i w ogóle. A widok niani Ogg ze smakiem zajadającej kiełbasę przewyższał nawet widowiskowością jej numer z marynowaną cebulą.
Mimo wszystko… Jak ci ludzie patrzą…
Na zewnątrz, gdzieś pomiędzy drzewami, zawył wilk. Goście zadrżeli równocześnie, jakby to wcześniej ćwiczyli. Oberżysta wymruczał coś, a wszyscy wstali z ociąganiem i ruszyli do drzwi. Starali się trzymać blisko siebie. Jakaś staruszka położyła Magrat dłoń na ramieniu, ze smutkiem pokiwała głową, westchnęła i odeszła. Do tego Magrat też była przyzwyczajona. Ludzie często się nad nią litowali, kiedy widzieli ją w towarzystwie babci.
W końcu oberżysta podszedł do nich z zapaloną pochodnią i gestem kazał iść za sobą.
— Jak mu wytłumaczyłaś, że chodzi nam o łóżka? — zapytała Magrat.
— Powiedziałam: Hej, panie, rach-ciach słodkie chrapanko, numero trua, każda — wyjaśniła niania Ogg.
Babcia Weatherwax wypróbowała to szeptem i skinęła głową.
— Ten twój Shane musi sporo podróżować, co?
— Mówi, że to działa za każdym razem.