Выбрать главу

Okazało się, że są tylko dwa pokoje na pięterku, dokąd prowadziły długie, kręte i skrzypiące schody. I Magrat dostała jeden dla siebie. Oberżysta chyba tak to zaplanował. Wydawał się bardzo usłużny.

Wolałaby tylko, żeby tak starannie nie zamykał okiennic — Magrat lubiła spać przy otwartym oknie. A teraz w pokoju zrobiło się ciemno i duszno.

No tak, pomyślała, w końcu to ja jestem wróżką chrzestną. One tylko mi towarzyszą.

Przejrzała się smętnie w maleńkim, pękniętym lusterku, a potem poszła do łóżka i słuchała głosów zza ściany cienkiej jak papier.

— Dlaczego odwracasz lustro do ściany, Esme?

— Nie lubię, kiedy tak się na mnie gapi.

— Gapi się tylko wtedy, kiedy ty się gapisz, Esme. Cisza. Po chwili…

— Zaraz… Co to jest to okrągłe?

— Myślę, że to chyba poduszka, Esme.

— Co? Ja bym tego nie nazwała poduszką. I nie ma nawet porządnego przykrycia. Niby co to ma być, twoim zdaniem?

— To się nazywa kołdra.

— Tam, skąd pochodzę, to się nazywa narzuta. Znów chwila wytchnienia.

— Umyłaś zęba? Chwila milczenia. I…

— Chyba nie masz zimnych stóp, Esme?

— Nie, na pewno nie. Są cieplutkie. I cisza. A za moment…

— Buty! Twoje buty! Jesteś w butach!

— Oczywiście, że jestem w butach, Gytho Ogg.

— I ubranie! Nawet się nie rozebrałaś!

— Nigdy dość ostrożności w obcych stronach. Nie wiadomo, kto może się włóczyć po okolicy.

Magrat otuliła się… co to było? Rzeczywiście, kołdra. Odwróciła się na bok. Wyglądało na to, że babci Weatherwax wystarcza godzina snu dziennie, natomiast niania Ogg chrapałaby nawet na płocie.

— Gytho? Gytho! Gytho!!!

— Cooo?

— Obudziłaś się?

— Teazs ta…

— Słyszałam jakiś hałas!

— …ja też…

Magrat zdrzemnęła się.

— Gytho? Gytho!

— …czego znowu…

— Jestem pewna, że ktoś próbował otworzyć okiennice!

— …nie w naszym wieku… a teraz śpij…

W pokoju z każdą chwilą było bardziej gorąco i duszno. Magrat wstała, zdjęła sztabę i mocno pchnęła okiennice.

Usłyszała stęknięcie i daleki łoskot czegoś uderzającego o ziemię.

Do wnętrza wpadł blask księżyca w pełni. Magrat poczuła się o wiele lepiej i wróciła do łóżka.

Miała wrażenie, że ledwie zamknęła oczy, zbudził ją głos zza ściany.

— Gytho Ogg, co ty wyprawiasz?

— Muszę coś przekąsić.

— Nie możesz spać?

— Stale się budzę, Esme. Ciekawe dlaczego.

— Zaraz! Przecież tyjesz czosnkową kiełbasę! Mam spać w jednym łóżku z kimś, kto je czosnkową kiełbasę?

— Czekaj, to moja! Oddaj zaraz!

W czerni nocy Magrat usłyszała stukanie obcasów i odgłos otwieranej w sąsiednim pokoju okiennicy.

Zdawało jej się, że usłyszała także ciche „uf i kolejne głuche uderzenie.

— Myślałam, że lubisz czosnek, Esme — odezwał się pełen wyrzutu głos niani Ogg.

— Kiełbasa jest bardzo dobra we właściwym miejscu, a tym miejscem nie jest łóżko. I nic nie mów. Posuń się. Zabierasz całą narzutę.

Po chwili aksamitną ciszę przerwało głębokie, donośne chrapanie babci. Wkrótce przyłączyło się do niego cichsze chrapanie niani. Niania o wiele większą część życia spędziła śpiąc w towarzystwie, więc wyewoluowała u siebie łagodniejszą orkiestrę nosową. Za to chrapaniem babci można by ciąć belki.

Magrat naciągnęła na uszy tę okropną okrągłą poduszkę i zakopała się w pościeli.

* * *

W dole, na chłodnej ziemi, bardzo duży nietoperz usiłował na nowo wzbić się w powietrze. Dwa razy już został ogłuszony: raz przez nieostrożnie otwartą okiennicę, a raz przez balistyczną kiełbasę czosnkową. Nie czuł się najlepiej. Jeszcze jedna nieudana próba, myślał sobie, i wraca do zamku. Zresztą wkrótce i tak wzejdzie słońce.

Czerwone ślepia błysnęły mu pożądliwie, kiedy spojrzał na otwarte okno pokoju Magrat. Napiął mięśnie…

I wtedy opadła na niego ciężka łapa.

Obejrzał się.

Greebo miał za sobą nudną noc. Zbadał okolicę, szukając kotek, ale nie znalazł ani jednej. Przespacerował się po śmietnikach, lecz także bez skutku. Ludzie w tej okolicy nie wyrzucali odpadków — zjadali je.

Pobiegł do lasu i spotkał kilka wilków. Usiadł więc i uśmiechał się do nich, szczerząc zęby, aż poczuły się niepewnie i odeszły.

Tak, stanowczo nieciekawa nocka. Aż do teraz.

Nietoperz wiercił mu się pod pazurami. Mały koci móżdżek Greeba odniósł wrażenie, że zdobycz próbuje zmienić kształt. Nie miał zamiaru pozwalać na to jakiejś myszy ze skrzydłami.

Zwłaszcza teraz, kiedy wreszcie miał się z kim bawić.

* * *

Genoa była miastem baśniowym. Ludzie uśmiechali się tu i radowali z życia przez cały długi dzień. Zwłaszcza jeśli chcieli zobaczyć kolejny długi dzień.

Lilith dopilnowała tego. Oczywiście, mieszkańcy sądzili pewnie, że byli szczęśliwi w czasach, nim zadbała o zastąpienie Dukiem starego barona. Jednak było to szczęście przypadkowe i nieuporządkowane. Dlatego tak łatwo mogła wkroczyć.

A takie szczęście to żaden sposób na życie. Brakuje mu wzorca.

Kiedyś jej za to podziękują.

Naturalnie, zawsze było kilku takich, którzy sprawiają kłopoty. Ludzie czasem zwyczajnie nie wiedzą, co powinni robić. Człowiek stara się dla nich jak może, dba o to, żeby ich życie było interesujące i pełne szczęścia w każdej godzinie, a oni nagle, bez żadnego powodu, zwracają się przeciwko dobroczyńcy.

Strażnicy stali pod ścianami sali przyjęć. Była też publiczność. Formalnie rzecz biorąc, to władca udzielał audiencji i dla niego powinni tu przychodzić, ale Lilith wolała, żeby sobie popatrzyli. Jeden pens przykładu wart jest dolara kary.

Zresztą ostatnio w Genoi rzadko zdarzały się przestępstwa. Przynajmniej nie takie, które gdzie indziej uznano by za przestępstwa. Takie występki jak kradzież załatwiano szybko i właściwie nie wymagały żadnego postępowania prawnego. O wiele poważniejsze, według norm Lilith, były przestępstwa przeciwko oczekiwaniom narracyjnym. Ludzie nie umieli się właściwie zachowywać.

W zwierciadle Lilith odbijało się Życie, a ona bezlitośnie odcinała z niego te kawałki, które nie pasowały…

Duc rozparł się leniwie na tronie, przewieszając nogę przez poręcz. Nigdy w pełni nie opanował siedzenia na krześle.

— Cóż on uczynił? — zapytał i ziewnął. Przynajmniej otwieranie szeroko ust wychodziło mu znakomicie.

Mały człowieczek stal zgarbiony między dwoma strażnikami.

Zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce być strażnikiem — nawet w takich miastach jak Genoa. Poza tym strażnik dostawał elegancki mundur z niebieskimi spodniami, czerwoną kurtką i wysokim hełmem z pióropuszem.

— Ale… Aleja nie umiem gwizdać — tłumaczył człowieczek. — Ja… Ja nie wiedziałem, że to obowiązkowe.

— Przecież robisz zabawki — przypomniał mu Duc. — Wszyscy zabawkarze po całych dniach gwiżdżą i śpiewają. Zerknął na Lilith. Skinęła głową.

— Nie znam żadnych pio-piosenek — poskarżył się człowieczek. — Nikt mnie nie uczył pio-piosenek. Tylko jak się robi zabawki. Siedem lat terminowałem z młoteczkiem, od dziecka…

— Tutaj piszą — przerwał mu Duc, całkiem sprawnie udając, że czyta akta sprawy — że nie opowiadasz dzieciom bajek.

— Nikt mi nie mówił o ba-bajkach — starał się usprawiedliwić zabawkarz. — Przecież ja tylko robię zabawki. Zabawki. Na tym się znam. Zabawki. Robię dobre za-zabawki. Jestem zabawkarzem.