Выбрать главу

Trzy minuty później spadła jej na głowę wiejska chata.

* * *

Przez ten czas czarownice zwiększyły odstępy między sobą. Babcia Weatherwax kroczyła gniewnie na czele, a Magrat wlokła się nadąsana z tyłu. Niania szła pośrodku. Jak później opowiadała, nawet nie próbowała śpiewać. W jednej chwili drogą szła niska, pulchna czarownica, a w następnej stał tam rozsypujący się drewniany domek.

Babcia Weatherwax odwróciła się i odkryła, że stoi przed krzywymi, niemalowanymi drzwiami frontowymi. Magrat niemal wpadła na drzwi kuchenne z tego samego szarego, wyblakłego drewna.

Panowała cisza, zakłócana tylko trzeszczeniem osiadających belek.

— Gytho! — zawołała babcia.

— Nianiu! — krzyknęła Magrat.

Obie otworzyły drzwi.

Domek był zbudowany według prostego planu, z dwoma pokojami na parterze przedzielonymi korytarzem biegnącym od frontu na tyły. Pośrodku korytarza, w otoczeniu połamanych, przeoranych przez termity desek podłogi, pod wbitym aż po brodę szpiczastym kapeluszem tkwiła niania Ogg. Nigdzie nie było ani śladu Greeba.

— Co się stało? — powtarzała. — Co się stało?

— Domek spadł ci na głowę — poinformowała Magrat.

— Aha. Jeden z tych… — stwierdziła niezbyt sensownie niania. Babcia chwyciła ją za ramiona.

— Gytho? Ile widzisz palców? — spytała niespokojnie.

— Jakich palców? Jest całkiem ciemno. Magrat i babcia złapały rondo kapelusza niani i częściowo zdjęły, a częściowy odkręciły go z jej głowy. Zamrugała.

— To wiklinowe wzmocnienia — stwierdziła, chwiejąc się lekko, kiedy szpiczasty kapelusz, niczym powstająca z martwych parasolka, z trzaskiem powrócił do zwykłego kształtu. — Kapelusz z wiklinowym wzmocnieniem wytrzymuje uderzenie młota. To dzięki tym wspornikom. Rozkładają siłę. Muszę napisać do pana Vernissage.

Magrat ze zdziwieniem rozglądała się dookoła.

— Ten domek po prostu spadł z nieba! — powiedziała.

— Pewnie gdzieś było jakieś solidne tornado albo co — mówiła niania. — Porwało go, rozumiesz, a kiedy wiatr zelżał, dom spadł. Przy ostrych wiatrach zdarzają się dziwne rzeczy. Pamiętasz ten huragan w zeszłym roku? Jedna moja kwoka cztery razy znosiła to samo jajko.

— Ona majaczy — wystraszyła się Magrat.

— Nie, wcale nie. Zawsze tak mówię. Babcia Weatherwax zajrzała do pokoju.

— Pewnie nie znajdzie się tu nic do jedzenia i picia — mruknęła.

— Mogłabym się chyba zmusić do przełknięcia odrobiny brandy — zapewniła szybko niania. Magrat zajrzała na schody.

— Hej! — zawołała zduszonym głosem kogoś, kto chce być usłyszany, nie demonstrując przy tym złych manier i nie podnosząc głosu. — Jest tam kto?

Niania zajrzała pod schody. Greebo był skuloną kulką sierści w samym kącie. Wyciągnęła go za skórę na grzbiecie i poklepała niepewnie. Mimo kapeluszniczego arcydzieła pana Vernissage, mimo spróchniałej podłogi, nawet mimo legendarnych twardych czaszek Oggów czulą lekkie oszołomienie, a także przypływ pewnej nostalgii. W rodzinnych stronach nikogo nie walą domami po głowie.

— Wiesz, Greebo — powiedziała. — Chyba nie jesteśmy w Lancre.

— Znalazłam dżem! — zawołała babcia Weatherwax z kuchni. Niewiele trzeba było, żeby poprawić humor niani Ogg.

— Świetnie! — krzyknęła w odpowiedzi. — Przyda się do chleba krasnoludów.

Wróciła Magrat.

— Nie jestem pewna, czy powinnyśmy wyjadać cudze zapasy — oświadczyła. — Przecież ten dom musi do kogoś należeć.

— Och… Czyżby ktoś coś mówił, Gytho? — spytała dumnie babcia Weatherwax.

Niania przewróciła oczami.

— Chciałam tylko zauważyć, nianiu — wyjaśniła Magrat — że to nie nasza własność.

— Mówi, że to nie nasze, Esme — przekazała niania.

— Przekaż wszystkim zainteresowanym, Gytho, że to tak jak ładunek uratowany z wraku — powiedziała babcia.

— Mówi, że kto znalazł, ten ma — powtórzyła niania.

Coś poruszyło się za oknem. Magrat wyjrzała przez brudną szybę.

— Zabawne. Cała grupa krasnoludów tańczy dookoła domku. Babcia zesztywniała.

— Czy one… To znaczy, zapytaj ją, Gytho, czy śpiewają.

— Śpiewają, Magrat?

— Coś słyszę… Brzmi jak „ding-dong, ding-dong”.

— Tak, to piosenka krasnoludów — stwierdziła niania. — Tylko oni potrafią przez cały dzień ciągnąć jedno hej-ho.

— Wydają się bardzo zadowolone — dodała Magrat ze zdziwieniem.

— Bo to pewnie był ich domek i cieszą się, że go znalazły. Ktoś zastukał do kuchennych drzwi. Magrat otworzyła. Kilku jaskrawo ubranych i wyraźnie zakłopotanych krasnoludów odstąpiło czym prędzej i przyjrzało się jej czujnie.

— Tego… — odezwał się jeden z nich, najwyraźniej przywódca. — Czy stara czarownica nie żyje?

— Która stara czarownica? — upewniła się Magrat. Przez chwilę krasnolud wpatrywał się w nią z szeroko otwartymi ustami. Potem odwrócił się i odbył szeptem krótką konsultację z kolegami.

— A ile ich macie?

— Możecie wybierać z dwóch — odparła Magrat. Nie była w najlepszym humorze i uczestniczyła w konwersacji na możliwie minimalnym poziomie. Jednak niezwykła dla niej złośliwość kazała dodać: — Którą tylko zechcecie.

— Aha. — Krasnolud zastanowił się przez chwilę. — A ta czarownica, na którą spadł domek?

— Niania? Nie, ona jeszcze żyje. Jest tylko trochę oszołomiona. Ale dziękuję. To ładnie, że się o nią troszczycie.

Odpowiedź zaskoczyła krasnoludy. Zebrały się razem i Magrat usłyszała jakieś przyciszony spór.

Potem przywódca krasnoludów stanął przed nią, zdjął hełm i nerwowo obrócił go w dłoniach.

— No… — zaczął. — Czy moglibyśmy zabrać jej buty?

— Co?

— Jej buty. — Krasnolud zaczerwienił się mocno. — Moglibyśmy je dostać? Proszę.

— Ale po co wam jej buty?

Krasnolud spojrzał na nią, po czym znów naradził się z kolegami.

— Mamy takie… uczucie… że powinniśmy zabrać jej buty — wyjaśnił.

Stal nieruchomo i tylko mrugał oczami.

— Pójdę zapytać — odparła Magrat. — Ale nie sądzę, żeby się zgodziła.

Kiedy chciała już zamknąć drzwi, krasnolud znowu obrócił w dłoniach hełm.

— Ale są rubinowe, prawda? — spytał jeszcze.

— Są czerwone — wyjaśniła Magrat. — Mogą być?

— Muszą być czerwone. — Cała grupa krasnoludów kiwnęła głowami. — Wszystko na nic, jeśli nie są czerwone.

Magrat spojrzała na niego zdziwiona i zamknęła drzwi.

— Nianiu — odezwała się wolno, kiedy tylko wróciła do kuchni. — Przed drzwiami stoją jakieś krasnoludy i chcą dostać twoje buty.

Niania znalazła w kredensie bochenek czerstwego chleba i teraz przeżuwała pracowicie. Zadziwiające, co potrafi zjeść człowiek, jeśli alternatywą jest chleb krasnoludów.

— A po co są im potrzebne? — spytała.

— Nie powiedziały. Twierdzą tylko, że mają uczucie, jakby koniecznie potrzebowały twoich butów.

— Uważam, że to bardzo podejrzane — wtrąciła babcia.

— Stary Shaker Wistley spod Więcierskich Źródeł szalał za butami — powiedziała niania i odłożyła nóż do chleba. — Zwłaszcza za czarnymi, zapinanymi na guziczki. Kolekcjonował je. Kiedy zobaczył, że przechodzisz obok w nowej parze, musiał poleżeć, żeby się uspokoić.

— To chyba trochę zanadto wyrafinowane jak na krasnoludy — mruknęła babcia.