Trzy minuty później spadła jej na głowę wiejska chata.
Przez ten czas czarownice zwiększyły odstępy między sobą. Babcia Weatherwax kroczyła gniewnie na czele, a Magrat wlokła się nadąsana z tyłu. Niania szła pośrodku. Jak później opowiadała, nawet nie próbowała śpiewać. W jednej chwili drogą szła niska, pulchna czarownica, a w następnej stał tam rozsypujący się drewniany domek.
Babcia Weatherwax odwróciła się i odkryła, że stoi przed krzywymi, niemalowanymi drzwiami frontowymi. Magrat niemal wpadła na drzwi kuchenne z tego samego szarego, wyblakłego drewna.
Panowała cisza, zakłócana tylko trzeszczeniem osiadających belek.
— Gytho! — zawołała babcia.
— Nianiu! — krzyknęła Magrat.
Obie otworzyły drzwi.
Domek był zbudowany według prostego planu, z dwoma pokojami na parterze przedzielonymi korytarzem biegnącym od frontu na tyły. Pośrodku korytarza, w otoczeniu połamanych, przeoranych przez termity desek podłogi, pod wbitym aż po brodę szpiczastym kapeluszem tkwiła niania Ogg. Nigdzie nie było ani śladu Greeba.
— Co się stało? — powtarzała. — Co się stało?
— Domek spadł ci na głowę — poinformowała Magrat.
— Aha. Jeden z tych… — stwierdziła niezbyt sensownie niania. Babcia chwyciła ją za ramiona.
— Gytho? Ile widzisz palców? — spytała niespokojnie.
— Jakich palców? Jest całkiem ciemno. Magrat i babcia złapały rondo kapelusza niani i częściowo zdjęły, a częściowy odkręciły go z jej głowy. Zamrugała.
— To wiklinowe wzmocnienia — stwierdziła, chwiejąc się lekko, kiedy szpiczasty kapelusz, niczym powstająca z martwych parasolka, z trzaskiem powrócił do zwykłego kształtu. — Kapelusz z wiklinowym wzmocnieniem wytrzymuje uderzenie młota. To dzięki tym wspornikom. Rozkładają siłę. Muszę napisać do pana Vernissage.
Magrat ze zdziwieniem rozglądała się dookoła.
— Ten domek po prostu spadł z nieba! — powiedziała.
— Pewnie gdzieś było jakieś solidne tornado albo co — mówiła niania. — Porwało go, rozumiesz, a kiedy wiatr zelżał, dom spadł. Przy ostrych wiatrach zdarzają się dziwne rzeczy. Pamiętasz ten huragan w zeszłym roku? Jedna moja kwoka cztery razy znosiła to samo jajko.
— Ona majaczy — wystraszyła się Magrat.
— Nie, wcale nie. Zawsze tak mówię. Babcia Weatherwax zajrzała do pokoju.
— Pewnie nie znajdzie się tu nic do jedzenia i picia — mruknęła.
— Mogłabym się chyba zmusić do przełknięcia odrobiny brandy — zapewniła szybko niania. Magrat zajrzała na schody.
— Hej! — zawołała zduszonym głosem kogoś, kto chce być usłyszany, nie demonstrując przy tym złych manier i nie podnosząc głosu. — Jest tam kto?
Niania zajrzała pod schody. Greebo był skuloną kulką sierści w samym kącie. Wyciągnęła go za skórę na grzbiecie i poklepała niepewnie. Mimo kapeluszniczego arcydzieła pana Vernissage, mimo spróchniałej podłogi, nawet mimo legendarnych twardych czaszek Oggów czulą lekkie oszołomienie, a także przypływ pewnej nostalgii. W rodzinnych stronach nikogo nie walą domami po głowie.
— Wiesz, Greebo — powiedziała. — Chyba nie jesteśmy w Lancre.
— Znalazłam dżem! — zawołała babcia Weatherwax z kuchni. Niewiele trzeba było, żeby poprawić humor niani Ogg.
— Świetnie! — krzyknęła w odpowiedzi. — Przyda się do chleba krasnoludów.
Wróciła Magrat.
— Nie jestem pewna, czy powinnyśmy wyjadać cudze zapasy — oświadczyła. — Przecież ten dom musi do kogoś należeć.
— Och… Czyżby ktoś coś mówił, Gytho? — spytała dumnie babcia Weatherwax.
Niania przewróciła oczami.
— Chciałam tylko zauważyć, nianiu — wyjaśniła Magrat — że to nie nasza własność.
— Mówi, że to nie nasze, Esme — przekazała niania.
— Przekaż wszystkim zainteresowanym, Gytho, że to tak jak ładunek uratowany z wraku — powiedziała babcia.
— Mówi, że kto znalazł, ten ma — powtórzyła niania.
Coś poruszyło się za oknem. Magrat wyjrzała przez brudną szybę.
— Zabawne. Cała grupa krasnoludów tańczy dookoła domku. Babcia zesztywniała.
— Czy one… To znaczy, zapytaj ją, Gytho, czy śpiewają.
— Śpiewają, Magrat?
— Coś słyszę… Brzmi jak „ding-dong, ding-dong”.
— Tak, to piosenka krasnoludów — stwierdziła niania. — Tylko oni potrafią przez cały dzień ciągnąć jedno hej-ho.
— Wydają się bardzo zadowolone — dodała Magrat ze zdziwieniem.
— Bo to pewnie był ich domek i cieszą się, że go znalazły. Ktoś zastukał do kuchennych drzwi. Magrat otworzyła. Kilku jaskrawo ubranych i wyraźnie zakłopotanych krasnoludów odstąpiło czym prędzej i przyjrzało się jej czujnie.
— Tego… — odezwał się jeden z nich, najwyraźniej przywódca. — Czy stara czarownica nie żyje?
— Która stara czarownica? — upewniła się Magrat. Przez chwilę krasnolud wpatrywał się w nią z szeroko otwartymi ustami. Potem odwrócił się i odbył szeptem krótką konsultację z kolegami.
— A ile ich macie?
— Możecie wybierać z dwóch — odparła Magrat. Nie była w najlepszym humorze i uczestniczyła w konwersacji na możliwie minimalnym poziomie. Jednak niezwykła dla niej złośliwość kazała dodać: — Którą tylko zechcecie.
— Aha. — Krasnolud zastanowił się przez chwilę. — A ta czarownica, na którą spadł domek?
— Niania? Nie, ona jeszcze żyje. Jest tylko trochę oszołomiona. Ale dziękuję. To ładnie, że się o nią troszczycie.
Odpowiedź zaskoczyła krasnoludy. Zebrały się razem i Magrat usłyszała jakieś przyciszony spór.
Potem przywódca krasnoludów stanął przed nią, zdjął hełm i nerwowo obrócił go w dłoniach.
— No… — zaczął. — Czy moglibyśmy zabrać jej buty?
— Co?
— Jej buty. — Krasnolud zaczerwienił się mocno. — Moglibyśmy je dostać? Proszę.
— Ale po co wam jej buty?
Krasnolud spojrzał na nią, po czym znów naradził się z kolegami.
— Mamy takie… uczucie… że powinniśmy zabrać jej buty — wyjaśnił.
Stal nieruchomo i tylko mrugał oczami.
— Pójdę zapytać — odparła Magrat. — Ale nie sądzę, żeby się zgodziła.
Kiedy chciała już zamknąć drzwi, krasnolud znowu obrócił w dłoniach hełm.
— Ale są rubinowe, prawda? — spytał jeszcze.
— Są czerwone — wyjaśniła Magrat. — Mogą być?
— Muszą być czerwone. — Cała grupa krasnoludów kiwnęła głowami. — Wszystko na nic, jeśli nie są czerwone.
Magrat spojrzała na niego zdziwiona i zamknęła drzwi.
— Nianiu — odezwała się wolno, kiedy tylko wróciła do kuchni. — Przed drzwiami stoją jakieś krasnoludy i chcą dostać twoje buty.
Niania znalazła w kredensie bochenek czerstwego chleba i teraz przeżuwała pracowicie. Zadziwiające, co potrafi zjeść człowiek, jeśli alternatywą jest chleb krasnoludów.
— A po co są im potrzebne? — spytała.
— Nie powiedziały. Twierdzą tylko, że mają uczucie, jakby koniecznie potrzebowały twoich butów.
— Uważam, że to bardzo podejrzane — wtrąciła babcia.
— Stary Shaker Wistley spod Więcierskich Źródeł szalał za butami — powiedziała niania i odłożyła nóż do chleba. — Zwłaszcza za czarnymi, zapinanymi na guziczki. Kolekcjonował je. Kiedy zobaczył, że przechodzisz obok w nowej parze, musiał poleżeć, żeby się uspokoić.
— To chyba trochę zanadto wyrafinowane jak na krasnoludy — mruknęła babcia.