Выбрать главу

Potem wyszła, żeby porozmawiać z ich przywódcą.

Nie zdradziła, co jej powiedział, a one nie miały śmiałości pytać. Teraz leciała kawałek przed nimi.

Od czasu do czasu mruczała coś w rodzaju „Matki chrzestne!” albo „Wprawa”.

Ale nawet Magrat, która nie miała doświadczenia, wyczuwała już Genoę tak, jak barometr wyczuwa ciśnienie. W Genoi opowieści ożywały. W Genoi ktoś próbował spełniać sny.

Pamiętacie niektóre ze swoich snów?

* * *

Genoa leżała nad deltą rzeki Vieux, która była źródłem jej bogactwa. A Genoa była bogata. Kontrolowała kiedyś ujście rzeki i nakładała podatki na wszystkie towary w sposób, którego nie można nazwać piractwem, gdyż czyniły to władze miasta; była to zatem rozsądna i godna pochwały działalność gospodarcza. Bagna i jeziora w delcie dostarczały pełzających, pływających i fruwających składników potraw, które genoańską kuchnię uczyniłyby sławną na całym Dysku, gdyby — jak już wspomniano — ludzie częściej podróżowali.

Genoa była bogata, leniwa i niezagrożona. Kiedyś sporo czasu poświęcała tej szczególnej odmianie polityki obywatelskiej, która pojawia się naturalnie w niektórych miastach-państwach. Na przykład dawniej miasto mogło sobie pozwolić na największy poza Ankh-Morpork wydział Gildii Skrytobójców, a jego członkowie mieli tyle pracy, że klienci musieli czasem czekać miesiącami[17].

Ale skrytobójcy wyjechali dawno temu. Są rzeczy, które budzą wstręt nawet u szakali.

Miasto zaskakiwało. Z daleka przypominało złożony biały kryształ wyrastający z zieleni i brązów bagna.

Z bliska dało się rozróżnić najpierw zewnętrzny pierścień małych domków, potem wewnętrzny pierścień wielkich, imponujących białych budynków, i wreszcie w samym środku pałac. Był wysoki, zdobny w liczne wieże — jak zamek stojący na wystawie eleganckiej cukierni. Każda smukła wieża wydawała się zaprojektowana specjalnie do przetrzymywania w niej uwięzionej księżniczki.

Magrat zadrżała. Ale zaraz przypomniała sobie o różdżce. Matka chrzestna ma swoje obowiązki.

— Przypomina mi to jeszcze jedną historię o Czarnej Aliss — oświadczyła niania Ogg. — Pamiętam, zamknęła kiedyś taką dziewczynę z długimi warkoczami w wieży tak wysokiej jak one. Rumplestitzel czy jak jej było…

— Ale się wydostała? — upewniła się Magrat.

— Tak. Czasem zdrowo jest rozpuścić włosy.

— Hm… Ludowe legendy… — mruknęła babcia. Zbliżyły się już do miejskich murów.

— Przy bramie stoją strażnicy — zauważyła Magrat. — Przelecimy górą?

Babcia zmrużyła oczy i spojrzała na najwyższą wieżę zamku.

— Nie — postanowiła. — Wylądujemy i wejdziemy pieszo. Zęby nie straszyć mieszkańców.

— Tam jest taka ładna, płaska zielona łączka, zaraz za tymi drzewami. — Magrat wyciągnęła rękę.

* * *

Babcia na próbę przeszła kawałek tam i z powrotem. Buty mlaskały jej i chlupotały oskarżycielsko i wodniście.

— Przecież powiedziałam, że mi przykro — jęknęła Magrat. — Ta polanka wydawała się całkiem płaska…

— Woda zwykle się taka wydaje — stwierdziła niania. Siedziała na pniu drzewa i wyżymała spódnicę.

— Przecież nawet wy nie poznałyście, że to woda. Wyglądała tak… tak… trawiaście, z tymi wszystkimi wodorostami i zielskiem pływającym po wierzchu.

— Moim zdaniem woda i ląd nie mogą tu zdecydować, co jest czym — uznała niania. Rozejrzała się po niegościnnej okolicy.

Drzewa wyrastały i bagna. Wyglądały na poszarpane, bardzo zagraniczne i zdawało się, że gniją rosnąc. Tam, gdzie powierzchnia wody była odkryta, przypominała czarny atrament. Od czasu do czasu wypływało kilka bąbelków. Gdzieś dalej płynęła rzeka, jeśli można mieć co do tego pewność w tej krainie gęstej wody i ziemi, która kołysze się pod nogami.

Niania zamrugała zdumiona.

— To dziwne — powiedziała.

— Co takiego? — spytała babcia.

— Zdawało mi się, że widzę… jak coś biegnie. O tam. Między drzewami.

— W takim miejscu to pewnie była kaczka.

— Było większe od kaczki — zapewniła niania. — Zabawne, ale wyglądało trochę jak domek.

— A tak… Biegł sobie z dymem wznoszącym się z komina, co? — rzuciła drwiąco babcia.

Niania ucieszyła się wyraźnie.

— Też go widziałaś?

Babcia wzniosła oczy ku niebu.

— Chodźmy — rzekła. — Wrócimy na drogę.

— Tego… — odezwała się Magrat. — A jak?

Spojrzały na nominalny grunt pomiędzy ich w miarę suchym schronieniem a drogą. Byt żółtawy. Pływały po nim gałęzie i rosły kępki podejrzanie zielonej trawy. Niania urwała gałąź z powalonego drzewa, na którym siedziała, i rzuciła ją na kilka sążni od siebie. Gałąź z cichym pluśnięciem uderzyła o powierzchnię i zatonęła, wydając odgłos jak ktoś, kto usiłuje wypić przez słomkę ostatnią kroplę napoju.

— Przelecimy do niej, naturalnie — stwierdziła niania.

— Wy dwie możecie — zgodziła się babcia. — Ale ja nie uruchomię miody, bo nie ma tu miejsca na rozbieg.

W końcu przewiozła ją Magrat, a niania leciała za nimi, holując kapryśną babciną miotłę.

— Mam tylko nadzieję, że nikt nas nie zauważył — powiedziała babcia, kiedy osiągnęły względnie bezpieczną powierzchnię.

* * *

Bliżej miasta z bagiennym traktem łączyły się inne drogi. Były zatłoczone, a przed bramą stała długa kolejka ludzi.

Z poziomu ziemi miasto wydawało się jeszcze wspanialsze. Lśniło jak polerowany kryształ na tle bagiennych oparów, a barwne flagi zwisały z murów.

— Nieźle wygląda — mruknęła z uznaniem niania.

— Bardzo czyste — dodała Magrat.

— Tak się tylko wydaje z zewnątrz — stwierdziła babcia, która widziała już miasto. — Kiedy wejdziemy za mury, okaże się pełne żebraków, hałasu i rynsztoków, w których nie wiadomo co płynie. Zapamiętajcie moje słowa.

— Odprawiają sporo ludzi — zauważyła niania.

— Na łodzi mówili, że wiele osób przybywa tu na Tłustą Porę Obiadową — przypomniała babcia. — A wśród nich pewnie sporo takich, którzy nie są odpowiedni.

Pół tuzina strażników obserwowało, jak się zbliżają.

— Elegancko umundurowani — pochwaliła babcia. — Aż milo popatrzeć. Nie to co w domu.

W całym Lancre było tylko sześć kolczug, wyprodukowanych w rozmiarze, który powinien pasować na wszystkich. Ale nie pasował. Zęby nie były zbyt obwisłe, stosowano sznurki i drut — w Lancre rolę strażnika pałacowego podejmował zwykle dowolny obywatel, który akurat nie miał nic innego do roboty.

Strażnicy tutaj mieli wszyscy po sześć stóp wzrostu i nawet babcia musiała przyznać, że wyglądali imponująco w wesołych, czerwono-niebieskich mundurach. Jedyni prawdziwi strażnicy miejscy, jakich przedtem widziała, pełnili służbę w Ankh-Morpork. A widok strażnika miejskiego w Ankh-Morpork skłaniał rozsądnych ludzi do zastanowienia, czy miasto mógłby zaatakować ktoś jeszcze gorszy. Z pewnością ich widok nie sprawiał przyjemności.

Ku jej zdumieniu, gdy tylko weszła pod luk bramy, skrzyżowały się przed nią dwie piki.

— Nie atakujemy miasta — wyjaśniła. Kapral zasalutował.

— Nie, proszę pani — zgodził się. — Ale mamy rozkaz zatrzymywania przypadków granicznych.

— Granicznych? — zdziwiła się niania. — Co w nas jest granicznego?

вернуться

17

Podczas gdy w Ankh-Morpork interesy szły często tak słabo, że niektórzy bardziej nowocześni członkowie Gildii wywieszali reklamy na sklepowych wystawach. Proponowali transakcje zniżkowe typu „Dwa zasztyletowania — jedno otrucie darmo”.