W końcu znalazły stajnię. Była, jak z satysfakcją stwierdziła niania Ogg, prawdopodobnie cieplejsza i bardziej higieniczna niż oberże, a w obcych stronach żyły pewnie miliony ludzi, które oddałyby prawą rękę za taki wygodny, suchy nocleg.
Zdołała tym skruszyć tyle lodu, co nóż zrobiony z mydła.
Niewiele trzeba, by czarownice się pokłóciły.
Magrat leżała na swoim worku odzieży jak na poduszce i słuchała cichego, delikatnego bębnienia deszczu o dach.
Wszystko szło źle, zanim się jeszcze zaczęło, myślała. Nie wiem, dlaczego pozwoliłam im lecieć ze mną. Doskonale potrafię załatwić coś całkiem sama dla odmiany, ale one stale traktują mnie jak… jak zmokłą kurę. Nie wiem, dlaczego mam znosić te jej dąsy i to, że wiecznie na mnie warczy. Niby co w niej jest takiego niezwykłego? Rzadko w ogóle robi coś magicznego, cokolwiek mówi o tym niania. I naprawdę dużo krzyczy i się rządzi. Co do niani, to owszem, chce dobrze, ale brakuje jej poczucia odpowiedzialności. Myślałam, że umrę, kiedy zaczęła śpiewać w gospodzie tę piosenkę o jeżu. Mam tylko nadzieję, że ludzie nie zrozumieli słów.
Ja tu jestem matką chrzestną i wróżką. Nie jesteśmy w domu. W obcych stronach sprawy na pewno załatwia się inaczej.
Wstała o brzasku. Obie starsze czarownice spały jeszcze spokojnie, choć określenie „spokojnie” niezbyt pasuje do dźwięków, jakie wydawała z siebie babcia Weatherwax.
Magrat włożyła najlepszą sukienkę — z zielonego jedwabiu, niestety straszliwie w tej chwili pomiętego. Wyjęła pakunek w bibułce i odwinęła swoją okultystyczną biżuterię; kupiła ją, by jakoś oderwać się od bycia Magrat. Niestety, miała już trzy pełne pudła i wciąż pozostała zasadniczo tą samą osobą.
Zrobiła co mogła, żeby usunąć z włosów siano. Potem odpakowała różdżkę.
Żałowała, że nie ma lustra, żeby się przejrzeć.
— Mam różdżkę — powiedziała cicho. — Nie rozumiem, po co mi potrzebna pomoc. Dezyderata kazała im przekazać, żeby nie pomagały.
Przyszło jej do głowy, że w tym względzie Dezyderata okazała się bardzo lekkomyślna. Jednego przecież mogła być pewna: jeśli ktoś powie babci Weatherwax i niani Ogg, żeby nie pomagały, ruszą z pomocą z czystej przekory. Magrat dziwiła się, że ktoś tak mądry jak Dezyderata popełnił tak oczywistą pomyłkę. Pewnie ona też miała psycholologię, cokolwiek to jest.
Poruszając się jak najciszej, żeby nie zbudzić pozostałych, otworzyła wrota i wyszła. Z różdżką w dłoni, gotowa była dać światu to, czego sobie życzy.
Byłoby najlepiej, gdyby życzył sobie dyń.
Wrota stajni zamknęły się z cichym zgrzytem i niania Ogg otworzyła jedno oko.
Usiadła, ziewnęła i podrapała się. Pogrzebała w kapeluszu i wyjęła fajkę. Szturchnęła w bok babcię Weatherwax.
— Nie śpię — powiedziała babcia.
— Magrat gdzieś wyszła.
— Ha!
— A ja też wychodzę poszukać czegoś do jedzenia — mruknęła niania.
Kiedy Esme ogarniał taki nastrój, nie warto było z nią rozmawiać.
Szła do wrót, gdy Greebo zeskoczył lekko z belki i wylądował jej na ramieniu.
Niania Ogg, jedna z największych życiowych optymistek, wyszła, by przyjąć to, co niesie przyszłość.
Najlepiej rum z bananem w środku.
Bez trudu znalazła właściwy dom. Dezyderata bardzo dokładnie wszystko opisała.
Magrat przyjrzała się uważnie wysokim białym murom i ozdobnej żelaznej balustradzie. Spróbowała wygładzić kilka fałd na sukni, wyciągnęła z włosów krnąbrne źdźbło słomy, po czym przeszła alejką i zastukała do drzwi.
W ręku została jej odłamana kołatka.
Magrat rozejrzała się nerwowo w obawie, czy ktoś nie zauważył tego barbarzyńskiego aktu, i spróbowała wcisnąć ją na miejsce. Kołatka odpadła i ukruszyła kawałek marmurowego stopnia.
W końcu Magrat zastukała w drzwi zgiętym palcem. Jedynym tego skutkiem byt obłok pyłu i drobinek farby, który uniósł się z drewna i opadł na ziemię.
Magrat rozważała następne posuniecie. Była prawie pewna, że wróżki chrzestne nie powinny zostawiać wsuniętych pod drzwi karteczek, mówiących cos w rodzaju: „Byłam dzisiaj, ale nikogo nie zastałam; proszę skontaktować się z biurem w celu ustalenia następnego terminu”. Zresztą dom nie należał do takich, które stoją puste; przynajmniej dwudziestu służących powinno biegać po pokojach.
Przeszła po chrzęszczącym żwirze i zajrzała za róg budynku. Może drzwi kuchenne… Czarownice zwykle lepiej się czują przy kuchennych drzwiach.
Niania Ogg zawsze tam czuła się najlepiej. W tej chwili zmierzała do tych, które prowadziły do pałacu. Nietrudno było się tam dostać; nie przypominał innych zamków, które bardzo wyraźnie starały się określić, co jest na zewnątrz, a co wewnątrz, i zostały wzniesione specjalnie po to, by oddzielać jedno od drugiego. Tutaj stał, cóż… bajkowy zamek, cały w marcepanowych blankach i z maleńkimi smukłymi wieżami. Poza tym nikt nie zwracał szczególnej uwagi na krępe starsze panie. Krępe starsze panie byty z definicji nieszkodliwe, chociaż w łańcuchu wiosek rozciągniętym na kilku tysiącach mil kontynentu definicja ta podlegała właśnie aktualizacji.
Zamki, według doświadczeń niani Ogg, przypominały łabędzie. Wyglądały, jakby żeglowały majestatycznie przez wody Czasu, ale w rzeczywistości pod spodem trwała bezustanna krzątanina. Ciągnęły się tam labirynty spiżarni, kuchni i pralni, stajnie i browary — niani podobała się myśl o browarach. A ludzie nigdy nie zauważali kolejnej staruszki, wyjadającej nikomu już niepotrzebne resztki dań.
Poza tym można było posłuchać plotek. Niania Ogg plotki również lubiła.
Babcia Weatherwax wędrowała smętnie po czyściutkich ulicach. Nie szukała dwóch pozostałych. Tego była całkiem pewna. Oczywiście, mogła akurat wpaść na nie, właściwie przypadkowo, i rzucić im znaczące spojrzenie. Ale na pewno ich nie szukała.
Przy końcu ulicy zobaczyła jakieś zgromadzenie. Działając pod rozsądnym założeniem, że niania Ogg może tkwić w samym środku tłumu, babcia Weatherwax podryfowała w tamtą stronę.
Niani nie było. Ale zobaczyła wzniesioną platformę. I niskiego mężczyznę w kajdanach. I kilku strażników w jaskrawych mundurach. Jeden z nich trzymał topór.
Nie trzeba być bywałym w świecie podróżnikiem, żeby zrozumieć, że celem tej sceny nie jest wręczenie zakutemu człowiekowi ozdobnego podziękowania i sumy uzbieranej wśród kolegów w biurze.
Babcia szturchnęła jednego z gapiów.
— Co się dzieje?
Człowiek spojrzał na nią z ukosa.
— Strażnicy złapali go na kradzieży — wyjaśnił.
— No tak. Wygląda na winnego — przyznała babcia. Ludzie w kajdanach zwykle wyglądają na winnych. I co mu teraz zrobią?
— Udzielą mu lekcji.
— A w jakiż to sposób?
— Widzi pani topór?
Babcia przez cały czas nie spuszczała z niego wzroku. Teraz jednak zwróciła uwagę na tłum; chwytała strzępki myśli.