Niania nie jadła śniadania. Greebo owszem, ale nie robiło mu to różnicy. Oboje doznawali teraz wyrafinowanej tortury kulinarnej.
I oboje obejrzeli się, by jak zahipnotyzowani obserwować dwie podkuchenne uginające się pod tacą z kanapkami.
— Widzę, że jest pani kobietą spostrzegawczą, pani Ogg — stwierdziła pani Pleasant.
— Tylko odrobinkę — odparła bez namysłu niania.
— Mogłam też zauważyć — dodała pani Pleasant po chwili — że ma pani na ramieniu kota chyba rzadkiej rasy.
— W tym ma pani rację.
— Wiem, że mam rację.
Przed nianią postawiono czubatą szklanicę żółtej piany. Niania przyjrzała się jej w zadumie, po czym spróbowała powrócić do poważniejszych spraw.
— A więc — rzekła — gdzie mogłabym pójść, pani zdaniem, żeby się dowiedzieć, jak odprawiane są czary w…
— Czy ma pani ochotę coś zjeść? — przerwała jej pani Pleasant.
— Co? Też pytanie!
Pani Pleasant przewróciła oczami.
— Ale nie to. Ja bym nie tknęła tych potraw — oświadczyła z goryczą.
Niania skrzywiła się rozczarowana.
— Przecież je pani gotuje — zauważyła.
— Tylko dlatego że mi każą. Stary baron wiedział, co to dobre jedzenie. A to? Dla nich wciąż tylko wieprzowina, wołowina, baranina i inne śmieci. Nigdy nie próbowali nic lepszego. Jedyne zwierzę na czterech nogach, które warto jeść, to aligator. Ale mnie chodzi o prawdziwe jedzenie.
Pani Pleasant rozejrzała się.
— Sara! — krzyknęła.
Jedna z podkuchennych obejrzała się.
— Tak, psze pani?
— Ja i ta dama wychodzimy. Dopilnuj wszystkiego, dobrze?
— Tak, psze pani.
Pani Pleasant wstała i spojrzała znacząco na nianię Ogg.
— Ściany mają uszy — ostrzegła.
— Naprawdę?
— Dlatego pójdziemy na mały spacer.
W Genoi, jak wydawało się teraz niani Ogg, istniały dwa miasta. Jedno białe, pełne nowych domów i pałaców z błękitnymi dachami, a wokół niego i nawet pod nim drugie, stare. Nowemu mogła nie odpowiadać obecność starego, ale bez niego nie bardzo mogłoby sobie poradzić. Ktoś gdzieś zawsze musi się zajmować kuchnią.
Niania Ogg lubiła gotować, pod warunkiem że miała do pomocy ludzi, którzy wykonywali proste zadania w rodzaju siekania jarzyn i zmywania garnków. Zawsze uważała, że z kawałkiem wołowiny potrafi robić takie rzeczy, które wołu nie przyszłyby nawet do głowy. Teraz jednak zrozumiała, że to żadne gotowanie. W każdym razie w porównaniu z gotowaniem w Genoi. Tamto było tylko utrzymywaniem się przy życiu w możliwie przyjemny sposób. Gotowanie gdziekolwiek poza Genoą polegało na podgrzewaniu różnych rzeczy, na przykład kawałków zwierząt, ptaków czy roślin, aż zbrązowiały.
Ale najdziwniejsze było to, że genoańscy kucharze nie mieli niejadalnego, co mogliby ugotować. Przynajmniej nic takiego, co niania Ogg uznałaby za jedzenie. W jej wyobrażeniu jedzenie powinno uciekać na czterech nogach albo na parze nóg i parze skrzydeł. A przynajmniej mieć płetwy. Pomysł jedzenia mającego więcej niż cztery nogi to całkiem inna para… to znaczy kilka par kaloszy.
W Genoi niewiele mieli produktów do gotowania. Dlatego gotowali wszystko. Niania, która nigdy nie słyszała o krabach, langustach ani homarach, miała teraz wrażenie, że mieszkańcy Genoi przeorali dno rzeki i wrzucali do garnka wszystko, co się złapało.
Chodzi o to, że dobra genoańska kucharka potrafiła — ogólnie mówiąc — wycisnąć kilka garści błota, dodać trochę zwiędłych liści, szczyptę czy dwie pokruszonych ziół o nazwach nie do wymówienia i stworzyć potrawę, po której smakosz ronił łzy wdzięczności i przysięgał, że do końca życia będzie lepszym człowiekiem, jeśli tylko dostanie drugi talerz.
Niania Ogg szła za panią Pleasant przez targ. Kucharka zerkała na klatki z wężami i dziwnie wąsate zioła na półkach. Szturchała palcem tace małży, zatrzymywała się, by pogawędzić z nianiokształtnymi damami, które za kilka pensów podawały porcje dziwnych potrawek i skorupiaki w bułce.
Niania czuła się tu znakomicie. Genoa, miasto kucharek, trafiła wreszcie na godny siebie apetyt.
Skończyła talerz jakichś ryb, po czym wymieniła skinienie głowy i uśmiech z drobną staruszką prowadzącą stragan.
— Wszystko było… — zaczęła, zwracając się do pani Pleasant.
Ale pani Pleasant zniknęła.
Ktoś inny rzuciłby się przez tłum, by jej szukać, ale niania Ogg stała w miejscu i zastanawiała się.
Pytałam o czary, pomyślała, a ona doprowadziła mnie tutaj i zniknęła. Pewno przez te ściany z uszami. Więc może resztę mam zrobić sama.
Rozejrzała się. Kawałek za straganami, tuż nad rzeką, stał bardzo stary namiot. Nie było przed nim żadnego szyldu, tylko bulgotał na ogniu kociołek. Od czasu do czasu ktoś podchodził, nalewał sobie miskę zawartości kociołka, po czym rzucał garść monet na tacę przed namiotem.
Niania podeszła wolno i zajrzała do kociołka.
Różne obiekty wypływały w nim na powierzchnię i tonęły znowu. Dominował kolor brązowy. Bąble formowały się, rosły i pękaty z lepkim „blop!”. W tym kociołku mogło dziać się cokolwiek. Mogła zachodzić spontaniczna kreacja życia.
Niania Ogg mogła raz skosztować wszystkiego. Niektóre rzeczy mogła kosztować po kilka tysięcy razy.
Zdjęta chochlę, sięgnęła po miskę i nalała sobie.
Po chwili odsunęła klapę namiotu i zajrzała w czerń wnętrza. Na ziemi siedziała ze skrzyżowanymi nogami jakaś postać; paliła fajkę.
— Mogę wejść? — spytała niania. Postać skinęła głową.
Niania usiadła. Po odpowiednio długiej chwili także sięgnęła po fajkę.
— Pani Pleasant jest pani przyjaciółką, jak się domyślam.
— Zna mnie.
— Aha.
Z zewnątrz dobiegały ciche brzęknięcia — to klienci częstowali się z kociołka.
Błękitny dym kłębił się nad fajką niani Ogg.
— Nie wydaje mi się — zauważyła — by wielu ludzi odchodziło bez płacenia.
— Nie.
Po kolejnej chwili niania Ogg dodała:
— I pewnie niektórzy próbują płacić złotem, klejnotami, pachnącymi olejkami i różnymi takimi?
— Nie.
— Dziwne.
Niania Ogg przez dłuższy czas siedziała w milczeniu. Nasłuchiwała dalekich targowych odgłosów i przywoływała swoją moc.
— Jak się to nazywa?
— Gumbo.
— Dobre.
— Wiem.
— Każdy, kto potrafi tak gotować, potrafi zrobić wszystko. — Niania Ogg skoncentrowała się. — Pani… Gogol. Czekała.
— Prawie wszystko, pani Ogg.
Dwie kobiety spoglądały nawzajem na swe mroczne sylwetki, niczym spiskowcy, którzy przekazali hasło i odzew, a teraz czekają, co będzie dalej.
— Tam, skąd pochodzę, nazywamy to czarownictwem — oświadczyła spokojnie niania Ogg.
— Tam, skąd ja pochodzę, nazywamy to voodoo — odparła pani Gogol.
Pomarszczone czoło niani przecięły dodatkowe zmarszczki.
— Czy to nie te zabawy z lalkami, martwymi ludźmi i takimi rzeczami? — spytała.
— Czy czarownictwo to nie bieganie w kółko bez ubrania i kłucie ludzi szpilkami? — zapytała chłodno pani Gogol.
— Aha — mruknęła niania. — Rozumiem, o co pani chodzi. Poruszyła się niespokojnie. W zasadzie była kobietą prawdomówną.