— Chociaż muszę przyznać… — dodała — …że czasem… może jedna szpilka…
Pani Gogol z powagą kiwnęła głową.
— Zgoda. Czasami… może jeden zombie.
— Ale tylko wtedy, kiedy nie ma innej możliwości.
— Oczywiście. Kiedy nie ma innej możliwości.
— Kiedy… no wie pani… ludzie nie okazują szacunku, na przykład.
— Kiedy dom wymaga malowania.
Niania błysnęła zębem w uśmiechu. Pani Gogol uśmiechnęła się także, przewyższając ją liczbą zębów o czynnik trzydzieści.
— Moje pełne imię brzmi Gytha Ogg — powiedziała niania. — Ludzie nazywają mnie nianią.
— Moje pełne imię brzmi Erzulie Gogol — powiedziała pani Gogol. — Ludzie nazywają mnie panią Gogol.
— Moim zdaniem — rzekła niania — to są obce strony, więc pewnie działa tu inny rodzaj czarów. To rozsądne. Drzewa są inne, ludzie są inni, drinki są inne i mają w środku banana, więc i czary mogą być inne. A potem pomyślałam: Gytho, dziewczyno, nigdy nie jest za późno, żeby się czegoś nauczyć.
— Oczywiście.
— Z tym miastem coś jest nie tak. Wyczułam to, jak tylko postawiłyśmy tu stopę.
Pani Gogol przytaknęła.
Przez dłuższy czas milczały obie; tylko pykały z fajek. A potem na zewnątrz coś brzęknęło i zapadła pełna namysłu cisza.
— Gytho Ogg? — odezwał się ktoś. — Wiem, że tam jesteś. Sylwetka pani Gogol wyjęła z ust fajkę.
— Dobrze — stwierdziła. — Wyrobiony smak. Klapa namiotu odsunęła się na bok.
— Witaj, Esme — powiedziała niania Ogg.
— Pokój temu… namiotowi — rzuciła babcia Weatherwax, wytężając oczy w ciemności.
— Oto pani Gogol — przedstawiła gospodynię niania Ogg. — Jest damą od voodoo. One są w tych stronach czarownicami.
— To nie jedyne czarownice w tych stronach — stwierdziła babcia.
— Na pani Gogol zrobiło wrażenie, że mnie tutaj znalazłaś.
— To było łatwe. Kędy już zauważyłam, że Greebo myje się przed namiotem, reszta to tylko dedukcja.
W mroku niania wyobraziła sobie, że pani Gogol jest stara. Nie spodziewała się zobaczyć — kiedy wyszły przed namiot — przystojnej kobiety w średnim wieku, wyższej od babci Weatherwax. Pani Gogol nosiła ciężkie złote kolczyki, białą bluzkę i szeroką czerwoną spódnicę z falbanami. Niania wyczuwała milczącą dezaprobatę babci — to, co ludzie mówili o kobietach w czerwonych spódnicach, było pewnie jeszcze gorsze niż to, co mówili o tych w czerwonych butach… cokolwiek to było.
Pani Gogol przystanęła i podniosła rękę. Zatrzepotały skrzydła.
Greebo, który ocierał się przymilnie o nogi niani, uniósł głowę i syknął. Na ramieniu pani Gogol wylądował największy i najczarniejszy kogut, jakiego niania widziała. I skierował na nią wzrok tak inteligentny, że po raz pierwszy w życiu widziała taki u ptaka.
— A niech mnie! — powiedziała zaskoczona. — To chyba największy, jakiego widziałam, a oglądałam w życiu ptaszków niemało…
Pani Gogol z dezaprobatą uniosła brew.
— Brakuje jej wychowania — próbowała tłumaczyć babcia.
— Bo przecież mieszkałam zaraz obok kurzej farmy, to chciałam powiedzieć! — oburzyła się niania.
— To jest Legba, mroczny i groźny duch — oznajmiła pani Gogol. Pochyliła się bliżej i dodała, poruszając tylko kącikiem ust: — Tak między nami, to po prostu wielki czarny kogut. Ale wie pani, jak to jest.
— Reklama zawsze popłaca — przyznała niania Ogg. — A to jest Greebo. Tak między nami mówiąc, to potwór z piekła rodem.
— No cóż, jest kotem — odparła łaskawie pani Gogol. — Tego przecież należy oczekiwać.
Kochany Jasonie i wszyscy,
dziwne rzeczy się zdarzają, kiedy się ich człowiek nie spodziewa. Na przykład żeśmy spotkały panią Gogol, która pracuje za kucharkę w dzień i jest wiedźmą Voodoo, ale nie możecie wierzyć w to wszystko o czarnej magii i w ogóle to oszustwo. Ona jest taka sama jak my tylko inna. Chociaż z zombie to prawda, ale nie tak jak myślicie…
Genoa to dziwne miasto, uznała niania. Wystarczyło skręcić z głównej ulicy, przejść kawałek boczną drogą, przekroczyć niewielką furtkę i nagle dookoła były drzewa obwieszone mchem i tymi, no… lamami, a ziemia pod stopami zaczynała się uginać i zmieniała w bagno. Po obu stronach ścieżki lśniły ciemne stawy, w których tu i tam, między liliami, pływały kłody, jakich czarownice jeszcze nie widziały.
— Strasznie wielkie jaszczurki — zdziwiła się niania.
— To aligatory.
— Na bogów! Muszą się dobrze odżywiać.
— O tak.
Domek pani Gogol wyglądał na prostą konstrukcję z drewna wyrzuconego na brzeg rzeki, z dachem pokrytym mchem. Wznosił się nad bagnem na czterech solidnych słupach.
Były tak blisko centrum miasta, że niania słyszała uliczne hałasy i stukanie kopyt, ale sam dom na bagnie spowijała cisza.
— Ludzie tu pani nie nachodzą? — spytała.
— Nie tacy, z którymi nie chcę się widzieć. Liście lilii zakołysały się w najbliższym stawie, a po powierzchni przesunęła się zmarszczka w kształcie litery V.
— Samowystarczalność — stwierdziła z aprobatą babcia Weatherwax. — Zawsze jest bardzo ważna.
Niania przyglądała się gadom badawczo. Próbowały wytrzymać jej spojrzenie, ale zrezygnowały, gdy oczy zaczęty im łzawić.
— Myślę, że przydałaby mi się parka przy domu — powiedziała w zadumie, kiedy zsunęły się pod wodę. — Nasz Jason mógłby wykopać nowy staw, żaden kłopot. Mówiła pani, że co jedzą?
— Wszystko co zechcą.
— Znam żart o alejgatorach — oznajmiła babcia tonem osoby, która wyjawia ważką i uroczystą prawdę.
— Niemożliwe! — zdumiała się niania Ogg. — Nigdy w życiu nie słyszałam, żebyś opowiedziała jakiś dowcip!
— To, że nie opowiadam, nie znaczy jeszcze, że ich nie znam — odparła z godnością babcia. — To jest o takim lwie…
— Mówiłaś, że o aligatorze — przypomniała jej niania.
— O lwie, który wygłaszał mowę. Do wszystkich zwierząt. I była tam jeszcze żaba.
— Nie aligator?
— Alejgator też. I kiedy ten lew skończył, ta żaba… ta żaba kazała alejgatorowi się wynosić.
Spojrzały na nią wyczekująco.
Po chwili niania zwróciła się do pani Gogol.
— Czyli… mieszka tu pani sama, tak? — spytała z zaciekawieniem. — Ani żywej duszy dookoła?
— W pewnym sensie — przyznała pani Gogol.
— Widzicie, tu chodzi o to, że lew kazał… — zaczęła tłumaczyć babcia podniesionym głosem i nagle umilkła.
Drzwi chaty się otworzyły.
Weszła do kolejnej wielkiej kuchni[22]. Dawno temu pracowało tu kilka kucharek. Teraz pomieszczenie przypominało jaskinię; cień okrywał kąty, a wiszące patelnie i tace zmętniały od kurzu. Wielkie stoły zepchnięto pod jedną ścianę i niemal po sufit zastawiono stosami naczyń. Paleniska, dostatecznie wielkie, by zmieścić całe woły i piec dla całych armii, wygasły.
Pośrodku tej szarej pustki ktoś ustawił koło pieca mały stolik. Stał na kwadracie jaskrawego dywanu. W słoju po dżemie tkwiły kwiaty, ułożone prostą metodą chwytania całej ich garści i wtykania do środka.
W efekcie w ogólnym smętku powstał niewielki obszar nieco ckliwej wesołości.