Kot i ptak okrążały się na bagnie, a każdy pozornie nie zwracał na tego drugiego najmniejszej uwagi.
Coś pokrzykiwało na drzewach. Tęczowe ptaszki śmigały w powietrzu, ale Greebo tylko zerkał na nie wrogo. Załatwi je później.
Kogut zniknął.
Greebo położył płasko uszy.
Wciąż brzmiały ptasie trele i brzęczały owady, ale to było gdzie indziej. Tutaj panowała cisza — gorąca, mroczna i duszna. A drzewa rosły nagle o wiele bliżej siebie, niż to pamiętał.
Rozejrzał się.
Był na polance. Dookoła zwisały z krzaków albo drzew… różne rzeczy. Kawałki wstążek. Białe kości. Blaszane kubki. Całkiem zwyczajne rzeczy — zwyczajne w każdym innym miejscu.
Pośrodku stało coś podobnego do stracha na wróble: pionowy drąg z poprzecznymi ramionami, na które ktoś naciągnął stary czarny płaszcz. Nad płaszczem, na czubku drąga, tkwił cylinder. A na cylindrze, przyglądając się kotu w zadumie, siedział Legba.
Wietrzyk poruszył dusznym powietrzem i sprawił, że płaszcz zakołysał się lekko.
Greebo przypomniał sobie dzień, kiedy ścigając szczura wbiegł do wiejskiego młyna i nagle odkrył, że to, co wydawało się zwykłym pokojem z dziwacznymi meblami, jest w istocie wielką, potężną maszyną. I jeśli tylko źle postawi łapę, ta maszyna zmiażdży go bez litości.
Powietrze zaskwierczało cicho. Greebo poczuł, że sierść mu się jeży.
Odwrócił się i odszedł z godnością. A kiedy uznał, że oddalił się poza zasięg wzroku, zaczął tak szybko przebierać łapami, że aż ślizgały się po błocie.
Później próbował uśmiechać się trochę do aligatorów, ale bez przekonania.
Na polance płaszcz poruszył się delikatnie raz jeszcze i znieruchomiał. Nie wiadomo dlaczego, było to jeszcze gorsze.
Legba patrzył. Powietrze stawało się ciężkie, jak przed burzą.
— Kiedyś to było wspaniałe miasto. Szczęśliwe. Nikt się nie starał uczynić go szczęśliwym. To się po prostu stało, samo z siebie — mówiła pani Gogol. — Kiedy żył jeszcze baron. Ale go zamordowano.
— Kto to zrobił? — spytała niania Ogg.
— Wszyscy wiedzą, że Duc.
Czarownice spojrzały po sobie nawzajem. Dworskie intrygi w obcych stronach najwyraźniej wyglądały całkiem inaczej.
— Zadukany na śmierć? — zdziwiła się niania.
— To straszne — dodała babcia.
— Duc to tytuł, nie czynność — tłumaczyła cierpliwie pani Gogol. — Baron został otruty. To była straszna noc. A rankiem Duc rządził w pałacu. Potem wyszła ta sprawa z testamentem.
— Proszę nie mówić, zgadnę — przerwała jej babcia. — Na pewno znaleziono testament zapisujący wszystko temu Ducowi. I że atrament jeszcze nie wysechł.
— Skąd pani wie? — zdumiała się pani Gogol.
— Tak mi podpowiada rozsądek — odparła wyniośle babcia.
— Baron miał młodą córkę.
— Pewnie wciąż jeszcze żyje.
— Dużo pani wie, droga pani — przyznała pani Gogol. — Dlaczego więc tak pani sądzi?
— No… — zaczęta babcia.
Chciała powiedzieć: bo tak działają opowieści. Ale przerwała jej niania Ogg.
— Jeśli ten baron był tak wspaniały, jak pani mówi, na pewno miał w mieście wielu przyjaciół. Tak?
— To prawda. Ludzie go lubili.
— Więc gdybym to ja była Dukiem i gdyby moje prawo do tronu opierało się na rozmazanym testamencie i buteleczce atramentu z wyjętym ciągle korkiem, szukałabym sposobu, żeby załatwić tę sprawę bardziej oficjalnie. Ślub z prawdziwą następczynią to najlepsze rozwiązanie. Wtedy można wszystkim zagrać na nosie. A ona pewnie nawet nie wie, kim Duc jest naprawdę, co?
— Istotnie — przyznała pani Gogol. — Duc także ma przyjaciół, a raczej dozorców. Ludzi, którym lepiej się nie narażać. Wychowali ją i nie pozwalają zbyt często wychodzić.
Czarownice zamilkły na chwilę.
Nie, pomyślała babcia. To się nie zgadza. Tak by to wyglądało w książce o historii miasta. Ale to nie jest opowieść.
— Przepraszam, pani Gogol, a skąd pani wzięta się w tej sprawie? — spytała. — Bez urazy, ale wydaje mi się, że tutaj, na bagnach, wszystko jedno, kto rządzi miastem.
Po raz pierwszy odkąd się spotkały, pani Gogol wydała się trochę zakłopotana.
— Baron był moim… bliskim przyjacielem.
— Aha — mruknęła ze zrozumieniem babcia.
— Nie pochwalał zombie, muszę przyznać. Twierdził, że jego zdaniem nie należy zmarłym zakłócać odpoczynku. Ale nie upierał się przy tym. Podczas gdy ten nowy…
— Nie lubi Interesujących Sztuk? — domyśliła się niania.
— Nie, raczej lubi — poprawiła ją babcia. — Na pewno. Nie pani magię, być może, ale jestem pewna, że otacza go sporo czarów.
— Czemu pani tak uważa? — zapytała pani Gogol.
— No cóż — rzekła niania. — Widzimy, że jest pani kobietą mężnego serca i nie godziłaby się pani na to wszystko, gdyby pani nie musiała. Jak podejrzewam, jest wiele sposobów rozwiązywania takich spraw. Myślę, że jeśli pani kogoś nie lubi, to nagle mogą mu odpaść nogi albo tajemnicze węże znajdą się w jego butach…
— Alejgatory pod łóżkiem — dodała babcia.
— Istotnie — przyznała pani Gogol. — Ma osłonę.
— Aha.
— Potężne czary.
— Potężniejsze od pani? — upewniła się babcia. Zapadła długa, kłopotliwa cisza.
— Tak.
— Aha.
— Na razie — dodała pani Gogol.
Znowu umilkły. Żadna czarownica nie lubi się przyznawać do mniej niż niemal absolutnej potęgi, ani nawet słyszeć, jak robi to inna czarownica.
— Czeka pani na właściwy moment, jak przypuszczam — podpowiedziała życzliwie babcia.
— Zbiera pani siły — dodała niania.
— To potężne osłony — wyjaśniła pani Gogol.
Babcia wyprostowała się. Kiedy znów się odezwała, mówiła tonem osoby, która ma kilka pomysłów i chce sprawdzić, co wiedzą inni.
— Jakiego rodzaju? — spytała. — Dokładnie.
Pani Gogol sięgnęła pod poduszkę swojego fotela na biegunach, poszperała trochę i wyjęła fajkę oraz kapciuch z tytoniem. Zapaliła, dmuchnęła dymem w powietrze.
— Często pani ostatnio zagląda w lustro, pani Weatherwax? — zapytała.
Pod babcią krzesło nagle przechyliło się do tyłu. Prawie spadła z werandy w czarną wodę. Kapelusz sfrunął między liście lilii.
Widziała, jak osiada delikatnie na wodzie. Unosił się przez chwilę, a potem…
…został pożarty. Bardzo duży aligator zatrzasnął szczęki i spojrzał na babcię wyzywająco.
Z ulgą stwierdziła, że ma wreszcie powody, by krzyczeć.
— Mój kapelusz! On zjadł mój kapelusz! Ten pani alejgator pożarł mój kapelusz! To był mój kapelusz! Niech mi go odda!
Zerwała z najbliższego drzewa jakieś pnącze i uderzyła nim o wodę.
Niania Ogg cofnęła się.
— Nie rób tego, Esme! Nie powinnaś tego robić! — zawołała nieco drżącym głosem.
Aligator wycofał się do wody.
— Mogę przylać tej bezczelnej jaszczurce, jeśli tylko mam ochotę!
— Oczywiście, możesz. Pewnie że możesz — uspokajała ją niania. — Ale lepiej nie… wężem…
Babcia obejrzała pnącze z bliska. Średniej długości trójpasiasty bagiennik popatrzył na nią wystraszony, rozważył, czy nie ukąsić jej w nos, rozsądnie zrezygnował i bardzo mocno zamknął paszczę w nadziei, że zrozumie, o co mu chodzi. Rozprostowała palce. Wąż spadł na deski i odpełzł pospiesznie.
Pani Gogol nie ruszyła się nawet — dopiero teraz odwróciła się w fotelu. Saturday wciąż cierpliwie obserwował sznurek swojej wędki.