Książę ujął Magrat za rękę.
Niania zerknęła na Lily Weatherwax, która przystanęła o kilka stóp od schodów i uśmiechała się dobrodusznie.
Potem niania spróbowała zogniskować się na przyszłości…
…co było straszliwie łatwe.
Normalnie przyszłość rozgałęzia się przy każdym zakręcie i można uzyskać tylko mocno zamglony obraz tego, co prawdopodobnie się zdarzy, nawet jeśli ktoś jest tak czasowo wyczulony jak czarownica. Ale tutaj opowieści owijały drzewo wydarzeń i zginały je w nowy kształt.
Babcia Weatherwax nie miała pojęcia, czym jest wzorzec kwantowej nieuniknioności; nie poznałaby go, gdyby nawet spotkali się na kolacji. Gdyby wymówić przy niej słowa „paradygmaty czasu i przestrzeni”, powiedziałaby tylko: „Co?”. Ale to nie znaczy, że była ignorantką. To znaczy, że nie przywiązywała wagi do słów, a zwłaszcza do bełkotu. Wiedziała tylko, że w ludzkiej historii ciągle, niczym trójwymiarowe klisze, powtarzały się pewne zjawiska — opowieści.
— I teraz jesteśmy jej częścią! A ja nie potrafię jej powstrzymać — tłumaczyła babcia. — Musi być jakiś punkt, gdzie to jest możliwe, ale nie umiem go znaleźć.
Orkiestra zagrała walca.
Magrat i Książę zawirowali w tańcu; przez cały czas wpatrywali się w siebie nawzajem. Po chwili kilka par ośmieliło się do nich dołączyć. A potem cały bal stal się maszyną, którą od nowa nakręcono; tancerze popłynęli po parkiecie, strzępy rozmów wypełniły pustkę.
— Przedstawisz mnie swojej koleżance? — zapytał Casanunda gdzieś spod łokcia niani.
— To wszystko się wydarzy — mówiła babcia, nie zważając na to wtrącenie z dolnych regionów. — Wszystko. Pocałunek, zegar wybijający północ, jej ucieczka i zgubienie szklanego pantofelka… Wszystko.
— Uch, fuj! — mruknęła niania, opierając się o głowę partnera.
— Wolałabym lizać ropuchy.
— Jest akurat w moim typie — tłumaczył nieco zduszonym głosem Casanunda. — Zawsze pociągały mnie kobiety dominujące.
Czarownice obserwowały tańczącą parę, wpatrzoną sobie nawzajem w oczy.
— Mogę im podstawić nogę — zaproponowała niania. — Żaden problem.
— Nie możesz. Coś takiego nie mogłoby się wydarzyć.
— Cóż, Magrat jest rozsądna. Mniej więcej rozsądna — pocieszyła przyjaciółkę niania. — Może zauważy, że coś jest nie w porządku.
— Znam się na swojej pracy, Gytho Ogg — odparła babcia. — Nie zauważy niczego, dopóki zegar nie wybije północy.
Obejrzały się równocześnie. Właśnie minęła dziewiąta.
— A wiesz — powiedziała niania Ogg — zegary nie wybijają północy. Moim zdaniem wybijają tylko dwanaście uderzeń. Rozumiesz, to tylko kwestia dongów.
Raz jeszcze popatrzyły na zegar.
Na bagnie zapiał kogut Legba. Zawsze piał o zachodzie słońca.
Niania Ogg wbiegła na kolejny ciąg stopni i oparła się o ścianę, żeby złapać oddech. To musiało być gdzieś tutaj.
— Następnym razem nauczysz się trzymać język za zębem, Gytho Ogg — mruknęła.
— Jak sądzę, opuściliśmy balowy rozgardiasz, by odbyć gdzieś intymne tete-a-tete? — spytał z nadzieją Casanunda biegnący za nią truchtem.
Usiłując nie zwracać na niego uwagi, niania pobiegła zakurzonym przejściem. Po jednej stronie miała balustradę, za nią w dole salę balową. A tutaj…
…małe drewniane drzwiczki.
Otworzyła je łokciem. Wewnątrz kółka zębate kręciły się niczym kontrapunkt dla wirujących w dole tancerzy — jak gdyby to zegar ich napędzał. Zresztą, w metaforycznym sensie, tak właśnie było.
Mechanizm zegarowy, pomyślała niania. Kiedy człowiek zna się na mechanizmie zegara, zna się na wszystkim.
Chciałabym choć trochę znać się na tych przeklętych mechanizmach.
— Bardzo przytulnie — pochwalił Casanunda.
Niania przecisnęła się przez drzwiczki do pomieszczenia zegara. Koła zębate ze stukiem przesuwały się przed jej nosem. Przyglądała im się przez chwilę. Laboga… I wszystko po to, żeby ciąć Czas na małe kawałeczki.
— Może odrobineczkę przyciasno — zauważył Casanunda gdzieś spod jej pachy. — Ale jeśli potrzeba zmusza… Pamiętam, kiedyś w Quirmie była tylko lektyka i…
Popatrzmy, myślała niania. To kółko łączy się z tamtym, to się obraca, to się obraca szybciej, ten kolczasty kawałek kołysze się tam i z powrotem…
Co tam. Ściśnij pierwszą rzecz, jaka ci wpadnie w rękę, jak powiedział najwyższy kapłan do westalki[24].
Niania Ogg splunęła w dłonie, chwyciła największe koło zębate i ścisnęła.
Obracało się dalej, wlokąc ją za sobą.
A niech to… Trudno.
Postąpiła w sposób, o jakim babcia Weatherwax ani Magrat w tych okolicznościach nawet by nie pomyślały. Ale w swych wyprawach po morzu między płciowych kontaktów niania Ogg dotarta dalej niż tylko do latarni morskiej. Nie widziała nic zdrożnego w poproszeniu mężczyzny o pomoc.
Uśmiechnęła się zalotnie do Casanundy.
— Byłoby nam o wiele wygodniej w tym naszym małym pie-de-terre, gdybyś zechciał pchnąć trochę to kółko — powiedziała. — Jestem pewna, że potrafisz.
— Och, to żaden kłopot, piękna pani — zapewnił Casanunda.
Sięgnął jedną ręką. Krasnoludy są niezwykle silne jak na swój wzrost. Zdawało się, że koło nie stawia mu żadnego oporu.
Wewnątrz mechanizmu coś zaklinowało się na chwilę, po czym ustąpiło z cichym brzękiem. Wielkie koła obracały się niechętnie. Małe kółeczka zapiszczały na ośkach. Nieduży, ale ważny element wyfrunął i odbił się od okrągłej głowy Casanundy.
Wskazówki zaś pomknęły po tarczy o wiele prędzej, niż zaplanowała to natura.
Jakiś odgłos z góry kazał niani Ogg podnieść głowę.
Jej zadowolenie rozwiało się w jednej chwili. Młotek wybijający godziny odchylał się powoli. Nianię uderzyła myśl, że stoi dokładnie pod dzwonem — i w tej samej chwili dzwon także został uderzony.
Bim…
— A niech to!
…bim…
…bim…
…bom…
Bagno spowiła mgła. Poruszały się w niej jakieś cienie o kształtach niewyraźnych tej nocy, kiedy różnica między żywymi i martwymi jest tylko kwestią czasu.
Pani Gogol wyczuwała ich między drzewami. To bezdomni. Głodni. Milczący. Zapomniani przez bogów i ludzi. Istoty z mgły i błota, których jedyna siła leżała gdzieś po drugiej stronie słabości, których wierzenia były tak nieskładne i pokrzywione jak ich chaty. I ludzie z miasta — nie ci mieszkający w wielkich białych domach i jeżdżący na bal pięknymi karocami, ale ci drudzy. Ci, o których nie mówią opowieści. Opowieści na ogół nie interesują się świnio-pasami, którzy pozostają świniopasami, ani biednymi, lekceważonymi szewczykami, którzy umierają trochę biedniejsi i o wiele bardziej lekceważeni.
To byli ludzie, dzięki którym funkcjonowało magiczne królestwo, którzy gotowali posiłki, zamiatali podłogi, wywozili nieczystości, którzy byli tylko twarzami w tłumie i których pragnienia i marzenia, choć skromne, nie miały żadnego znaczenia. To… niewidzialni.
I ja między nimi, pomyślała. Zakładająca pułapki na bogów. W multiwersum istnieje wiele odmian voodoo, gdyż jest to religia, którą można złożyć z dowolnych składników, jakie tylko znajdą się pod ręką. A wszystkie próbują, na swój sposób, przywołać boga do ciała istoty ludzkiej.
To głupie, myślała pani Gogol. To niebezpieczne.