— To fakt — powiedziała przyjaznym tonem. — Człowiek jest nikim, jeżeli nie dba o swój wizerunek. Babcia odwróciła się od zamka.
— Nie mogę go ruszyć. — Westchnęła. — To też oktiron. Nie potrafię otworzyć czarem.
— To głupie, tak nas zamykać — uznała niania. — Ja bym kazała nas zabić.
— Bo jesteś zasadniczo dobra — wyjaśniła Magrat. — Dobrzy są niewinni i kreują sprawiedliwość. Źli są winni i właśnie dlatego wymyślają litość.
— Nie. Ja wiem, czemu ona to zrobiła — powiedziała babcia. — Żebyśmy wiedziały, że przegrałyśmy.
— Przecież mówiła, że uciekniemy — przypomniała Magrat. — Nie rozumiem. Musi wiedzieć, że ci dobrzy zawsze w końcu wygrywają.
— Tylko w opowieściach. — Babcia zaczęła badać zawiasy. — A ona myśli, że włada opowieściami. Zagina je wokół siebie. Uważa, że to ona jest dobra.
— Chociaż muszę przyznać — dodała Magrat — że też nie lubię bagien. Gdyby nie ta żaba i cała reszta, mogłabym zrozumieć Lily…
— A więc jesteś tylko głupią matką chrzestną — warknęła babcia. Wróciła do zamka. — Nie możesz tak sobie budować lepszego świata dla ludzi. Tylko ludzie mogą zbudować lepszy świat dla ludzi. W przeciwnym razie to klatka. Poza tym nie buduje się lepszego świata, ścinając głowy i oddając dziewczęta żabom.
— Ale postęp…
— Tylko mi nie mów o postępie. Postęp oznacza jedynie, że złe rzeczy przydarzają się szybciej. Czy któraś ma jeszcze jedną spinkę? Ta jest do niczego.
Niania, która posiadła Greebową zdolność bycia jak w domu w dowolnym miejscu, w jakim się znalazła, usiadła w kącie celi.
— Słyszałam kiedyś taką historię — powiedziała. — Taki jeden siedział zamknięty przez lata, długie lata, i dowiedział się zadziwiających rzeczy o wszechświecie od innego więźnia, niesamowicie mądrego, a potem uciekł i się zemścił.
— A jakież to znasz niesamowicie mądre rzeczy o wszechświecie, Gytho Ogg?
— Lecieć to wszystko — wyjaśniła z satysfakcją niania.
— W takim razie lepiej, żebyśmy uciekły w tej chwili. Niania wyjęta z kapelusza strzępek tektury, znalazła tam ogryzek ołówka, polizała koniec i zastanowiła się. Po czym zaczęła pisać:
Drogi Jasonie unt zo wajter (jak mawiają w obcych stronach),
zdziwisz się, ale twoja stara matka znowu siedzi w pudle. Mam swoje lata, będziesz mi musiał przystać ciasto z pilnikiem w środku i zostawię matę strzałki na murze, żartowałam. To jest Szkic lochu. Postawiłam X tam, gdzie jesteśmy, to znaczy w Środku. Magrat na obrazku nosi elegancką suknię, bo zastępowała Książeczkę. Tez na rys. Esme, która ma dosyć, bo nie może uruchomić zamka, ale myślę, ze wszystko będzie dobrze, bo dobrzy w końcu wygrywają, a to przecież my. A wszystko dlatego ze jedna dziewczyna nie chce wyjść za Księcia, co Duka i jest żabą i nie powiem, żebym się dziwiła, kto by chciał, żeby następcy mieli gieny, mieszkali w słoju po dżemie, a potem wyskoczyli i ktoś ich rozdeptał…
Przerwała jej całkiem wprawnie grana na mandolinie melodia. Słaby, ale bardzo stanowczy głos zaśpiewał:
— …si consuenti d’amore, ventre dimo tontreduro-ooo…
— Jakże tęsknię, ukochana, za jadalnią pełną twoich ciepłych maceracji — przetłumaczyła niania, nie podnosząc głowy.
— …delia delia t'ozentro, audri t'dren yontarieeeee…
— Sklep, sklep, mam cukierka, niebo jest różowe — mówiła niania. Babcia i Magrat spojrzały na siebie nawzajem.
— …guarunto del tan, bella porę di larientos…
— Raduj się, wyrabiaczu świec, masz wielki…
— Nie wierzę ci — rzekła babcia Weatherwax. — Wymyślasz to wszystko.
— Dosłowne tłumaczenie — zapewniła niania Ogg. — Mówię po zagranicznemu jak po naszemu. Wiecie przecież.
— Pani Ogg? Czy to ty, moja ukochana?
Wszystkie trzy odwróciły się do zakratowanego okna. Z zewnątrz zaglądała nieduża twarz.
— Casanunda? — zdziwiła się niania.
— To ja, pani Ogg.
— Moja ukochana… — mruknęła babcia.
— Jak się dostałeś do okna? — spytała niania, nie zwracając uwagi na przyjaciółkę.
— Zawsze wiem, gdzie można zdobyć drabinę, pani Ogg.
— Ale pewnie nie wiesz, gdzie można zdobyć klucz?
— To nic nie da. Przed drzwiami stoi zbyt wielu strażników. Zbyt wielu nawet dla tak sławnego szermierza jak ja. Jej wysokość wydała ścisłe rozkazy. Nikomu nie wolno was słuchać ani choćby na was popatrzeć.
— Jak to się stało, Casanundo, że służysz w gwardii pałacowej?
— Żołnierz fortuny przyjmuje taką pracę, jaka się zdarzy, pani Ogg — wyjaśnił szczerze Casanunda.
— Ale wszyscy inni mają po sześć stóp wzrostu, a ty jesteś… niższej natury.
— Skłamałem o swoim wzroście, pani Ogg. Jestem słynnym na cały świat kłamcą.
— To prawda?
— Nie.
— A co z najwspanialszym kochankiem na świecie? Przez chwilę panowała cisza.
— No, może jestem tylko numerem drugim — przyznał Casanunda. — Ale się staram.
— Czy mógłby pan poszukać nam pilnika albo czegoś w tym rodzaju, panie Casanunda? — zapytała Magrat.
— Zrobię, co będę mógł, panienko. Twarz zniknęła.
— Może ktoś by nas odwiedził, a my byśmy uciekły w ich ubraniach? — zaproponowała niania Ogg.
— A teraz wbiłam sobie szpilkę w palec — mruknęła babcia Weatherwax.
— Albo Magrat mogłaby uwieść któregoś ze strażników — mówiła dalej niania.
— Czemu nie ty? — odpowiedziała Magrat tak złośliwie, jak tylko potrafiła.
— W porządku. Wchodzę w to.
Znów zabrzmiał jakiś dźwięk od strony okna.
To byt Legba.
Czarny kogut zajrzał przez kraty i odfrunął.
— Dreszcze mnie przechodzą, kiedy go widzę — przyznała niania. — Za każdym razem myślę tęsknie o szałwi, cebulce i ziemniakach.
Pomarszczona twarz niani pomarszczyła się jeszcze bardziej.
— Greebo! — zawołała. — Gdzie się podział?
— Przecież jest tylko kotem — zauważyła babcia. — Koty potrafią o siebie zadbać.
— To tylko wielki pieszczoch… — zaczęła niania. I wtedy ktoś zaczął rozbijać mur.
Pojawił się otwór. Do środka wsunęła się szara ręka i chwyciła kolejny kamień. Zapachniało rzecznym mułem. Kamień rozkruszył się w uścisku palców.
— Szanowne panie? — zabrzmiał dźwięczny głos.
— Och, pan Saturday! — zawołała niania Ogg. — Póki życia… Nie chciałam pana urazić.
Saturday zaburczał coś i odszedł.
Ktoś zaczął walić w drzwi. Ktoś inny wcisnął klucz do zamka.
— Lepiej tu nie zostawać — uznała babcia. — Chodźcie.
Pomagając sobie nawzajem, przeszły przez otwór. Saturday był już po przeciwnej stronie bocznego dziedzińca i szedł w kierunku sali balowej. A za nim było jeszcze coś, sunęło jego śladem jak ogon komety.
— Co to jest?
— Dzieło pani Gogol — odparła posępnie babcia.
Za Saturdayem, coraz szerszy, w miarę jak wił się przez pałacowe grunty aż do bramy, podążał strumień głębszej ciemności. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że majaczą w nim jakieś kształty, ale dokładniejsza obserwacja ujawniała, że to zaledwie sugestie kształtów, formujące się i zmienne. Na chwilę wśród wiru błysnęły oczy. Rozlegało się cykanie świerszczy i brzęczenie komarów. Płynął zapach mchu i smród rzecznego mułu.
— To bagno — domyśliła się Magrat.