— To idea bagna — poprawiła ją babcia. — Coś, co trzeba mieć najpierw, zanim ma się bagno.
— O rany… — mruknęła niania. I wzruszyła ramionami. — Ella się wydostała i my też, więc teraz następuje ten kawałek, gdzie uciekamy, tak? To właśnie powinnyśmy zrobić.
Żadna z nich się nie poruszyła.
— Ludzie tutaj nie są szczególnie mili — rzekła Magrat. — Ale nie zasługują na aligatory.
— Hej, czarownice! — krzyknął ktoś. — Nie ruszajcie się!
Sześciu strażników zebrało się wokół otworu w murze.
— Życie w mieście z pewnością jest bardzo urozmaicone — uznała niania, wyciągając z kapelusza kolejną szpilkę.
— Mają kusze — ostrzegła Magrat. — Niewiele można poradzić przeciwko kuszom. Broń miotająca to Lekcja Siódma, a nie dotarłam jeszcze tak daleko.
— Nie zdołają nacisnąć spustów, jeśli będą wierzyli, że mają płetwy — rzekła groźnie babcia.
— Spokojnie — powiedziała niania. — Nie posuwajmy się za daleko. Wszyscy wiedzą, że dobrzy zawsze wygrywają, zwłaszcza wtedy, kiedy źli mają przewagę liczebną.
Strażnicy wyszli na dziedziniec.
A kiedy przecisnęli się już przez otwór, za ich plecami z muru zeskoczyła bezgłośnie wysoka czarna postać.
— No i macie — ucieszyła się niania. — Nie mówiłam, że nie odejdzie daleko od swojej mamuni?
Jeden czy dwaj strażnicy zauważyli, że spogląda z dumą gdzieś poza nich, i odwrócili głowy.
O ile mogli to stwierdzić, znaleźli się twarzą w twarz z wysokim mężczyzną o szerokich ramionach, z grzywą czarnych włosów, opaską na oku i bardzo szerokim uśmiechem.
Stał nieruchomo, z rękami splecionymi swobodnie na piersi. Odczekał, aż wszyscy skupią na nim uwagę, po czym rozchylił wargi.
Kilku strażników cofnęło się o krok.
— O co chodzi? — odezwał się jeden z nich. — Mamy przecież broń…
Greebo podniósł rękę.
Pazury wysuwały się bezgłośnie, ale powinny wydawać jakiś dźwięk. I ten dźwięk powinien brzmieć „tzing!”.
Greebo uśmiechnął się szerzej. Przynajmniej to działało jak należy.
Jeden ze strażników okazał się dość rozsądny, by unieść kuszę, ale dostatecznie głupi, by zrobić to, mając za plecami nianię Ogg ze szpilką od kapelusza. Jej dłoń poruszyła się tak szybko, że każdy szukający mądrości, odziany w szafranową szatę młodzieniec rozpocząłby tutaj i teraz Drogę Pani Ogg. Strażnik wrzasnął i wypuścił broń.
— Wrrrauuu!
Greebo skoczył.
Koty są jak czarownice. Nie walczą, żeby zabić, ale żeby zwyciężyć. To istotna różnica. Nie warto zabijać przeciwnika. W ten sposób nie wie, że przegrał, a żeby być prawdziwym zwycięzcą, trzeba mieć przeciwnika, który został pokonany i zdaje sobie z tego sprawę. Nie ma poczucia tryumfu nad trupem; za to pokonany przeciwnik, który pozostanie pokonany każdego dnia reszty swego smętnego i nędznego życia, to prawdziwy skarb.
Koty, naturalnie, nie racjonalizują swych działań w taki sposób. Po prostu lubią odesłać kogoś kulejącego i pozbawionego ogona oraz kilku cali kwadratowych futra.
Technika Greeba była całkiem nienaukowa; nie miałby najmniejszej szansy przeciwko wprawnemu szermierzowi. Na jego korzyść przemawiał fakt, że trudno uprawiać szermierkę komuś, kto staje przeciwko mikserowi kuchennemu, który usiłuje odgryźć mu ucho.
Czarownice przyglądały się z zaciekawieniem.
— Chyba możemy go zostawić — uznała niania Ogg. — Wydaje się, że doskonale się bawi.
I pospieszyły do sali balowej.
Orkiestra grała właśnie jakąś skomplikowaną melodię, kiedy pierwszy skrzypek przypadkiem rzucił okiem w stronę drzwi i upuścił smyczek. Wiolonczelista chciał sprawdzić, co się stało, podążył wzrokiem za nieruchomym spojrzeniem kolegi i wstrząśnięty usiłował grać na swym instrumencie od tylu.
W kakofonii pisków i zgrzytów orkiestra przestała grać. Tancerze poruszali się jeszcze chwilę siłą rozpędu, ale w końcu i oni przerwali, zebrani w bezładną grupę. Jeden po drugim kierowali spojrzenia ku schodom.
U wejścia stał Saturday.
W ciszy rozległo się bębnienie. Przy nim muzyka, jaka rozbrzmiewała tu przed chwilą, wydawała się tak nieistotna jak cykanie świerszczy. Teraz zagrała prawdziwa muzyka krwi; każda melodia, jaką kiedykolwiek napisano, jest tylko żałosną próbą naśladownictwa.
Melodia wlała się do sali, a wraz z nią upał i ciepły, roślinny odór bagna. W powietrzu pojawiła się sugestia aligatora — nie jego obecność, ale obietnica.
Bębnienie zabrzmiało głośniej. Pojawiły się złożone rytmy, bardziej wyczuwane niż słyszane.
Saturday strzepnął pyłek kurzu z ramienia swego starego płaszcza i wyciągnął rękę. W jego dłoni pojawił się cylinder.
Wyciągnął drugą rękę. Czarna laska ze srebrną główką zakręciła się nagle w powietrzu i została tryumfalnie pochwycona.
Włożył cylinder na głowę. Machnął laską.
Bębny przyspieszyły. Tylko że… to już nie były bębny; rytm wibrował w samej podłodze, a może w murach albo w powietrzu. Był szybki, gorący… Ludzie w sali odkryli, że ich stopy poruszają się z własnej woli, ponieważ bębnienie zdawało się docierać do palców przez tyłomózgowie, bez pośrednictwa uszu.
Stopy Saturdaya także się poruszały, wybijając własne staccato na marmurowej posadzce. Zatańczył po schodach w dół.
Zawirował. Skoczył. Poły płaszcza z szumem rozcięły powietrze. A potem wylądował przed schodami, a jego stopy uderzyły o podłogę z łoskotem zguby.
Dopiero wtedy nastąpiło poruszenie.
— To nie może być on! — wychrypiał Książę. — On jest martwy! Straże! Zabić go!
Obejrzał się przerażony na gwardzistów przy schodach.
Kapitan zbladł nagle.
— Ja, tego, znowu? Znaczy, nie wydaje mi się… — zaczął.
— Natychmiast!
Kapitan nerwowo uniósł kuszę. Grot bełtu kreślił ósemki przed jego twarzą.
— Powiedziałem: natychmiast!
Brzęknęła cięciwa.
Saturday spojrzał na pióra sterczące mu z piersi, po czym wyszczerzył zęby i uniósł laskę.
Kapitan patrzył na niego ze zgrozą i pewnością rychłej śmierci. Upuścił kuszę, rzucił się do ucieczki i zdołał zrobić dwa kroki, nim runął na twarz.
— Nie — zabrzmiał glos za plecami Księcia. — Nie w taki sposób zabija się martwego.
Lily Weatherwax wystąpiła przed Duca; twarz miała bladą z wściekłości.
— Nie tutaj jest twoje miejsce — syknęła. — Nie jesteś częścią opowieści.
Podniosła rękę.
Widmowe obrazy z tyłu zogniskowały się nagle na niej, tak że rozjarzyła się jeszcze bardziej. Srebrzysty płomień przemknął po sali.
Baron Saturday wysunął laskę. Czar uderzył w nią i spłynął przez niego do ziemi, pozostawiając srebrne ścieżki, które migotały przez chwilę i zgasły.
— Nie, pani — powiedział. — Żaden sposób nie pozwoli zabić martwego człowieka.
Trzy czarownice przyglądały się temu od drzwi.
— Sama to poczułam — szepnęła niania Ogg. — Coś takiego powinno rozwalić go na kawałki.
— Co rozwalić na kawałki? — spytała babcia. — Bagno? Rzekę? Świat? On jest nimi wszystkimi. Nie ma co, sprytna jest ta pani Gogol.
— Co? — nie zrozumiała Magrat. — Jak to: nimi wszystkimi? Lily cofnęła się. Raz jeszcze uniosła rękę i wystrzeliła w barona drugą ognistą kulę, która trafiła w kapelusz i rozprysnęła się jak sztuczne ognie.
— Głupia, głupia! — mruknęła babcia. — Widziała, że to nie skutkuje, a jednak spróbowała po raz drugi.