Выбрать главу

W grupce pojawiły się też nowe postaci, Oriana i Thomas. I oni, jak się wydawało, już się odnaleźli, to dobrze.

Marca i Dolga nie traktowano jako ewentualnych kandydatów do małżeństwa, ci dwaj tworzyli odrębną klasę.

Nie, w tej talii kart, czy też raczej w tej piosence, to właśnie młodziutka Sassa, czyli Alice, ukochana wnuczka Ellen, zostawała sama. Nieśmiała, lękająca się ludzi, tak straszliwie niepewna siebie, że udręką wprost było na to patrzeć. To jej właśnie wszyscy będą grać na nosie i do niej wołać, że nikt jej nie chce.

Oczywiście nie dosłownie, bo w Królestwie Światła nikt w ten sposób nie postępował, ale nadzwyczaj wrażliwa Sassa tak właśnie będzie odczuwała. Nawet jeśli zakocha się w jakimś chłopcu, nigdy nie podejmie inicjatywy. A kto zechce zbliżyć się do dziewczyny, od której wprost biją negatywne emocje i brak wiary w siebie? Sassa nie miała też właściwie żadnych zewnętrznych zalet, była całkiem zwyczajną dziewczynką, nie pozwalającą w dodatku, by do głosu doszedł jej wrodzony urok, który rozbłyskiwał, gdy okazywała czułość Hubertowi Ambrozji

Myśli Ellen powędrowały ku przyjaciołom, błądzącym teraz po nieznanych drogach w Ciemności. Przede wszystkim do Siski, która stała się najbliższą przyjaciółką Sassy, poza Markiem, oczywiście, uwielbianym przez dziewczynkę.

Dzięki Bogu, że Marco jest z nimi.

Byle tylko miał oko na Siskę i dopilnował, by nie stała się jej żadna krzywda.

Już chyba dobrą godzinę jechali przez nie kończący się, smagany piaskiem półmrok, kiedy Miranda wskazała nagle w stronę, w którą patrzyła, wołając:

– Jest ich więcej!

Wytężyli wzrok. Ci, którzy mieli lornetki, przyłożyli je do oczu. Najlepiej wyposażeni byli rzecz jasna ci, którzy posiadali sprzęt przenikający żelazo, lód czy kamień, chociaż wykrywający jedynie skupiska energii.

Daleko w ciemności dostrzegli niewielką grupkę podążającą w innym kierunku niż oni. Ktoś zaproponował, by podjechali w tamtą stronę, lecz Móri przestrzegł przed podejmowaniem zbyt pochopnych decyzji.

Wszyscy spostrzegli, że postacie nie są potworami. Miały ludzki wzrost, być może były nawet trochę wyższe niż większość ludzi, i poruszały się normalnie.

Siska jako dawna mieszkanka Ciemności obdarzona była wyjątkowo dobrym wzrokiem i od razu się zorientowała, że te stworzenia miewają się źle i należy czym prędzej pospieszyć im z pomocą.

Mimo to jednak Móri się wahał.

Chor nie zatrzymał Juggernauta, zwolnił jednak do absolutnego minimum, niepewny, co należy zrobić.

Jeden ze Strażników, który obserwował grupkę przez lornetkę, rzekł cicho:

– Wezwijcie Lenore.

Inni Strażnicy popatrzyli na siebie z niezgłębionymi minami.

Juggernaut ostatecznie się zatrzymał. Lenore weszła na wieżyczkę i Strażnik wręczył jej lornetkę.

– Poznajesz ich, to Lemurowie, prawda?

Lenore namierzała ich w milczeniu.

I nagle jęknęła głośno:

– To oni, to nasi przyjaciele, ci, którzy zniknęli, nigdy nie wrócili z Gór Czarnych! Ale jest ich tylko pięcioro, a wyruszyło siedmioro.

Dzięki Bogu, że nie ma tutaj Rama, pomyślała Miranda, która nie wiedziała, że jego uczucia dla Lenore wygasły już przed laty, a właściwie nigdy nie były szczególnie silne

– Czy… czy jest z nimi twój przyjaciel? – spytał Strażnik.

– Nie widzę go. – W jej głosie dała się słyszeć rozpaczliwa tęsknota. – Nie, nie ma go, ale może oni wiedzą…

Z tablicy rozdzielczej Chora złapała mikrofon zewnętrznego głośnika i zawołała z całej siły, aż jej głos poniósł się po pustyni:

– Hop, hop, potrzebujecie pomocy?

– Nie! – Móri wyrwał jej mikrofon. – Nie odzywaj się do nich, nie proponuj pomocy!

Strażnik także ostrzegał:

– Lenore, oni krążą w Ciemności od dwustu lat, nie możesz oczekiwać, że…

– Oni wiedzą, co się z nim stało! – zawołała, próbując odzyskać mikrofon. – Podjedźcie do nich, rozkazuję!

Marco powstrzymał ją siłą, było już jednak za późno.

Z ust wszystkich wydarł się jednogłośny okrzyk, gdy ujrzeli, jak grupka przywołana okrzykiem Lenore, posuwająca się po piaszczystym morzu, dzikim pędem sunie z szumem przez powietrze. Postaci unosiły się nad ziemią, jakby płynęły.

– Nauczycielu – krzyknął Marco. – Nidhoggu, Zwierzę, Sol, ratujcie!

Cztery duchy natychmiast stawiły się w wieżyczce. Nie wiadomo było, gdzie przebywały dotychczas, wolały bowiem pozostawać niewidzialne,

W tej samej chwili coś miękko plasnęło o okno wieżyczki. Spoglądały na nich ślepia pięciu rozmytych, oślizgłych istot.

– Zejdźcie na dół, dziewczynki! – zawołał Marco. – Tsi, Jori, zabierzcie je na dół. Tutaj i tak niczego nie będziecie mogli zdziałać.

– Ale pomyśl tylko, co się stanie, jeśli one wejdą tam – wyjąkał przerażony Jori

– Wezwiecie pomoc, duchy będą przy was w mgnieniu oka.

Lenore stała jak wmurowana na szczycie schodów i zrozpaczona wpatrywała się w budzące grozę oblicza.

– Na Święte Słońce, to przecież Ardoris i Cama, i…

Marco niemal zepchnął ją w dół, bo zagradzała drogę innym, Lenore opierała się, próbowała go uderzyć, Marco jednak uskoczył, Lenore się potknęła i padając pociągnęła za sobą Siskę. Tsi próbował pomóc dziewczynce wstać, a w tym czasie Miranda i Jori zbiegli na dół, zabierając ze sobą Lenore.

Tsi i Siska, leżąc na podłodze w wieżyczce, szeroko otwartymi oczyma przyglądali się niesamowitym wydarzeniom.

Upiory wydłużały się i spłaszczały, aż wreszcie stały się dostatecznie cienkie, by przedostać się przez ledwo widzialną szczelinę pod dachem wieży.

Wsunęły się przez nią do środka i tam przybrały swą zwyczajną, upiorną postać. Miały białe oczy, czarne ziejące paszcze, z każdego ruchu biła żądza mordu.

W wieżyczce zrobiło się bardziej niż ciasno.

– Tsi, chroń Siskę! – zawołał Marco. – Móri, twoje duchy i Sol przejmują walkę. My, żywi, niewiele tutaj będziemy w stanie zdziałać.

Tsi-Tsungga wcisnął Siskę w kąt na podłodze i sam usiadł przed nią, odwrócony do niej plecami, z postanowieniem, że będzie chronił swą księżniczkę z narażeniem życia, bez względu na to, ile to będzie go kosztowało. Tsi często używał górnolotnych, sprzecznych ze sobą wyrażeń, zachowując grobową powagę w swym samotnym sercu. Siska czuła, że Tsi cały drży ze strachu, ale był przecież taki dzielny, objęła go od tyłu za ramiona, usiłując tym gestem dodać mu otuchy. W tym momencie zapomniała o całej swej wrogości i podejrzliwości, byli jedynie dwiema przerażonymi istotami, szukającymi w sobie pociechy i próbującymi ochronić się nawzajem.

Widok rozgrywających się wydarzeń sprawił, że zdrętwieli ze strachu.

Pozostali młodzi ludzie zdołali zejść na dół, Chor ukrył się przy tablicy rozdzielczej, Marco, Móri i Dolg stali wraz z dwoma Strażnikami, wciskając się w ściany wieżyczki, żeby zrobić miejsce niezniszczalnym duchom.

Upiory piaskowego morza okazały się naprawdę groźne, Waregowie ani trochę nie przesadzali, a ta piątka była gorsza od wszystkich innych, Lemurowie dotarli bowiem do Gór Czarnych i tam zostali zainfekowani złem. Dusze pięciorga pragnęły wrócić do domu, do Królestwa Światła, lecz ich nie mająca kresu wędrówka przez pustynię trwała dwieście lat i nigdy nie zdołali dotrzeć do muru.

Na szczęście, bo w tych duszach nie zostało nic z młodych, żądnych przygód Lemurów, tkwiła w nich jedynie gorzka trucizna z czarnego źródła zła płynącego w Górach Śmierci. W oczach dwóch Strażników zabłysły łzy na widok tak strasznego upadku pobratymców.