Berengaria wyrwała się z uścisku Joriego. Z jej pięknych oczu posypały się iskry.
– Ach, przecież wy niczego nie rozumiecie!
Ram podniósł głowę.
– Dobrze, nie będziemy więcej marudzić. Czy obiecujesz, że będziesz ostrożna? I nie zwiedziesz go do czegoś, czego potem oboje będziecie żałować?
– Tak, tak, obiecuję – odparła beztrosko. – Czy możemy teraz iść dalej, czy też zamierzacie kompletnie zepsuć mi ten dzień?
Chwilę potem rozchmurzyła się i odzyskała swój zwyczajny, dobry humor. Znowu była pełna nieodpartego uroku i jej towarzysze bez kłopotu rozumieli, dlaczego Oko Nocy tak się nią zachwycił.
Akurat otrzymali wiadomość od Gorama o cieniach z płonącymi oczyma i potwierdzenie, że Miranda wraz z pozostałymi jest bezpieczna, gdy całkiem nieoczekiwanie natrafili w lesie na niewielką osadę.
Ram powiedział właśnie:
– Dobrze, że Mirandzie nic już nie grozi, bo i tak nie moglibyśmy niczego zrobić, jesteśmy od niej jeszcze dalej niż Gondagil.
Nagle się zatrzymał.
– Co to, na miłość boską, za wioska? Taka nieduża, ledwie kilka chat!
Wyjął telefon i wezwał Helgego osobiście, bez użycia mikrofonu, przez który wszyscy mogliby ich słyszeć. Wyjaśnił, co zobaczyli, starał się również określić położenie wioski.
– Ach, ta? – odparł Helge wciąż nazbyt głośno. Nowoczesne urządzenie nie przestało bowiem go przerażać, choć jednocześnie bardzo mu się podobało. – Owszem, znam tę osadę, założyła ją grupa, która wyłączyła się z wioski Niemców, nie mogli się porozumieć co do zasad polowania i połowów, dlatego przenieśli się tutaj i stworzyli własną społeczność. To było jakieś dwa, może trzy lata temu, osada jest więc zupełnie nowa.
– Rzeczywiście widzę, że budynki postawiono całkiem niedawno. Czy można ich odwiedzić?
– Oczywiście, to zwykli, sympatyczni ludzie, ale jeśli będziecie pytać o jelenie, to nie wspominajcie, że chcemy je stąd zabrać! Może wybuchnąć awantura.
– Nie, nie mieliśmy zamiaru z nimi o tym rozmawiać. Wiemy przecież, gdzie szukać tych ośmiu jeleni, musimy po prostu przejść przez tę osadę, leży na naszej trasie.
Ram zakończył rozmowę i cała trójka przygotowała się na wejście do wioski. Berengaria ujęła Joriego za rękę.
– Trochę się boję – wyznała szeptem.
– Ja też – zwierzył jej się równie cicho. – W naszej grupie nie ma żadnego ducha, inaczej niż w pozostałych.
– To niesprawiedliwe! Nie ma nawet nikogo, kto by się znał na czarach, jak Móri, Dolg czy Marco. Jesteśmy przez to prawie jak nadzy!
Jori uśmiechnął się, słysząc jej określenie, ale prawdę powiedziawszy, podzielał jej zdanie.
Im dalej w głąb osady się zapuszczali, tym bardziej rosło ich zdumienie.
Chaty sprawiały wrażenie dość prymitywnych, chociaż zbudowano je z niemiecką starannością. Drewno ścian zachowało świeżość i jasną barwę, z paru kominów unosił się dym.
Ale na tym koniec.
– Siedzą za zasłonami i czają się na nas? – spytał Jori nieco drżącym głosem. – To znaczy gdyby mieli zasłony.
W ścianach widniały tylko otwory okienne, przypominające trochę nowoczesny styl budownictwa amerykańskiego.
– To dziwne – stwierdził Jori. – Niemcy na ogół nie słyną z nieśmiałości wobec innych ludzi.
– Nie, z natury są otwarci. Wygląda na to, że akurat w tej chwili nikogo nie zastaliśmy. Może zapukamy?
– A mamy na to czas?
– Nie. Ale nie lubię nie rozwiązanych zagadek.
Podszedł do najbliższych drzwi i zastukał.
W środku panowała cisza. Ujął za klamkę i pchnął drzwi.
Wewnątrz było czysto i schludnie, przytulnie, na stole stało jedzenie.
– „Złotowłosa i trzy niedźwiadki” – mruknęła Berengaria. – Poczęstujemy się? „Kto jadł moją owsiankę?”
Ram zawołał: „Hop, hop!”, ale nikt nie odpowiedział. Wyszli z chaty, nie chcieli szperać zbyt natarczywie.
Ruszyli dalej przez wioskę po cichu, niemal na palcach, wzdłuż jedynej ulicy. Ich zdziwienie rosło z każdą chwilą. Coraz jaśniejsze się stawało, że w całym tym skupisku domów nie ma żywej duszy.
Kiedy dotarli do lasu, wszyscy troje odetchnęli z ulgą. Nie zdawali sobie nawet sprawy, jak wielkie napięcie wywołała w nich wizyta w wiosce.
– „Las ma wiele oczu” – zacytował Jori grobowym głosem.
– Idiota! – zdenerwowała się Berengaria. – Chcesz jeszcze wzmóc nasz strach?
– Przecież w tej wiosce nie było chyba nic przerażającego? Mieszkańcy po prostu wyszli w pole, kosić jęczmień, kochać się albo rąbać drzewo.
– Wtedy byśmy ich usłyszeli, to znaczy gdyby rzeczywiście rąbali drzewo – zachichotała Berengaria. – Daleko jeszcze, Ramie?
– Nie, wkrótce powinniśmy już dotrzeć na miejsce.
– Odpowiadasz bardzo wymijająco, może zabłądziliśmy?
– Oczywiście, że nie – odparł krótko, lecz bez przekonania.
Ale już dziesięć minut później westchnął z ulgą:
– No, wreszcie poznaję okolice. Tam, przy tamtym małym wzgórzu, wylądowaliśmy gondolą.
– A więc jednak nie miałeś pewności – triumfowała Berengaria.
– No jasne, że nie – roześmiał się. – Nie znam przecież całej Ciemności. Ale wam, żółtodziobom, nie mogłem się do tego przyznać.
– Ho, ho – rzuciła drwiąco. – A więc wielki Ram ma swoje słabości? To wielce raduje moje złe serce.
– O, jest ich niemało – mruknął. – Już niedługo dotrzemy na miejsce. A teraz musimy zachować ciszę. Wiecie, co powinniście robić?
– Owszem, teoretycznie tak – odpowiedział Jori. – Ale teren nie zawsze zgadza się z mapą.
Chwilę później stanęli już na wzgórzu Helgego i z zadowoleniem stwierdzili, że wszystkie osiem jeleni leży na miejscu.
Teraz musieli naprawdę się postarać.
Mirandzie było łatwo, myślała nieco naburmuszona Berengaria, maszerując w wyznaczonym jej kierunku po prawej stronie polany. Tamte jelenie ją znały, a te pewnie nigdy nie widziały dotąd człowieka.
A już na pewno takiego ładnego jak ja, zachichotała w duchu.
Ach, prawda, znały przecież Helgego, choć traktowały go raczej jak część ukształtowania terenu. Ale istnieją przecież inne stworzenia, które nie dbają o spokój jeleni. Kłusownicy, dzikie zwierzęta, nic więc dziwnego, że jelenie są takie płochliwe.
Jak to miało być? Ram i Jori mają swoje jelenie, moje są te, które leżą najbliżej. Jeden się podniósł, na miłość boską, one są naprawdę olbrzymie! O wiele większe od łosi, chociaż, prawdę mówiąc, nigdy nie widziałam łosia. Jak komukolwiek może się wydawać, że mała, nic nie znacząca Berengaria zdoła sprowadzić takie olbrzymy?
To nieprawda, że nic nie znaczę, jest dokładnie odwrotnie, i na pewno sobie poradzę!
„Drodzy przyjaciele” – zaczęła snuć przyjazne myśli z taką intensywnością, że aż zahuczało jej w głowie. Wypowiadała je cicho, niemal mamrotała, bo tak właśnie należało robić. Nie wolno było przestraszyć zwierząt.
Ojej, patrzą tutaj! Na pomoc! Przynajmniej wydaje mi się, że patrzą, tak tu przecież ciemno. Chyba ucieknę, zaczynają się ruszać. Idą w moją stronę, ratunku!
Nie, zatrzymały się. To samica i samiec, jego rogi każdego chyba mogłyby wystraszyć do szaleństwa. Zwierzęta zatrzymały się, ponieważ przestałam wysyłać im sygnały, mogą się rozgniewać.
Myśl, myśl! „Jestem dobra, bardzo dobra, przychodzę w przyjacielskich zamiarach”. Nie, nie poradzę sobie z tym, co mam robić? „Chodźcie z nami, a będziecie się mogły paść na zielonych łąkach w spokoju, nikt was stamtąd nie przegoni”.