Выбрать главу

Ssący prąd powietrza.

Zrozumiał, jak bardzo jest podstępny, jak strasznie niebezpieczny.

Zagadnął Gondagila:

– Mówiłeś, że człowiek, którego szukamy, pochodzi z twego ludu. Czy to znaczy, że musimy dotrzeć do wioski Waregów?

– Być może tak, ale zacznijmy od poszukania go w miejscach, gdzie zwykle przebywa, kiedy obserwuje swoje jelenie. Powinniśmy raczej unikać spotkania z innymi Waregami, a konieczność odwiedzenia osady to najgorsze, co może nas spotkać. Czeka nas piekło, jeśli przyjdzie mi wyjaśniać, gdzie przebywałem ostatnio.

Ram doskonale to rozumiał. Wiedział, że całe plemię napadnie na nich z żądaniem zabrania wszystkich do Królestwa Światła.

– Wiesz, że byłem samotnikiem, szukałem schronienia w lesie – ciągnął Gondagil. – Miałem wrażenie, że w wiosce się duszę. Dlatego też tylko ja wiem, gdzie szukać tego człowieka.

– Czy on także jest samotnym wilkiem?

– Właściwie nie, ale ma matkę, która… No cóż, w każdym razie uciekał, gdy zbyt trudno było mu z nią wytrzymać. Wyprawiał się wtedy do lasu i liczył jelenie, ale wieczorem zawsze wracał do domu, bał się postąpić inaczej. Matka miała tendencje do popadania w histerię.

– Ojoj! Myślę jednak, że teraz ty powinieneś siąść za kierownicą, Gondagilu, bo lepiej wiesz, gdzie powinniśmy go szukać. I chyba widzisz już teraz dość dobrze, prawda?

Rzeczywiście, Gondagil zorientował się, że lepiej dostrzega już rozmaite szczegóły. Nie widział jeszcze całkiem wyraźnie, lecz na szczęście przestał rozróżniać jedynie cienie w świecie cieni.

– Wydaje mi się, że wiem, gdzie jesteśmy. Kawałek dalej na lewo powinien stać mój dawny leśny dom, jeśli w ogóle można nazwać go domem. Właśnie tam dotarł Czik i nakłonił mnie, żebym wyruszył na poszukiwanie tych dwóch szaleńców, Joriego i Tsi. Tak, tak, ścieżki losu potrafią być bardzo zawiłe, to banalna prawda. Nigdy chyba nie widziałem szczęśliwszej twarzy niż wtedy, gdy Tsi znów ujrzał swoją ulubioną wiewiórkę.

Ram roześmiał się.

– Gdyby wiewiórki potrafiły się uśmiechać, dostrzegłbyś może również radość Czika.

– O, to całkiem oczywiste, żaden uśmiech nie był potrzebny.

– No cóż – rzekł Ram w zamyśleniu. – Miałeś zapewne swoje powody, by ruszyć im na ratunek. Pewnie chciałeś znów zobaczyć Mirandę?

Gondagil zakłopotany spuścił głowę.

– Prawie wierzyłem, że ona też jest w tej gondoli. Miałem taką nadzieję, choć jednocześnie śmiertelnie się bałem, że i ją pochwyciły Góry Czarne. No, ale teraz chyba dolatujemy już do tego miejsca. Tak, zobacz, on tam siedzi, widzisz go? Na tamtym wzgórzu?

Ram wytężył wzrok, starając się pokonać półmrok i mgłę, która teraz nieco się rozrzedziła, i rzeczywiście w oddali dostrzegł jakąś siedzącą postać, odwróconą do nich plecami. Czym prędzej tam podjechali.

– Spójrz, w tej dolince za wzgórzem! Olbrzymie jelenie!

– Rzeczywiście, musimy zachować ciszę, żeby ich nie spłoszyć. Ląduj!

Gondagil łagodnie sprowadził gondolę na ziemię, wylądowali pod osłoną wzgórza.

3

OPIEKUN JELENI

Nazywał się Helge, nosił imię jednego z pierwszych Waregów, wschodnich wikingów, przybyłych z Roslagen w kraju Sweów do Gardarike, jak nazywali tę część Rosji, którą znali. Helge nie wiedział, że jego imię w Rosji zmieniło się w Olega, podobnie jak Helga przekształciła się w Olgę. Imię Helge nosił jego dziad ze strony ojca i dziad jego dziada, a gdyby sam Helge miał kiedyś syna, nadałby mu imię Ingvar – Igor, po swoim ojcu. Te dwa imiona przeplatały się w kolejnych pokoleniach, stanowiły dumne dziedzictwo rodu.

Ale nic nie zapowiadało, by Helge kiedykolwiek miał mieć syna. Nigdy się nie ożenił, był bowiem jedynym dzieckiem, jakie jeszcze zostało jego matce. Ta kobieta od dzieciństwa kierowała jego wolą. Wystarczyło, by Helge ledwie wspomniał imię jakiejś dziewczyny, a matka natychmiast zaczynała ją oczerniać i obmawiać. Helge kładł tylko uszy po sobie i znów wyprawiał się do swoich jeleni. Wśród świętych zwierząt odnajdywał spokój.

Nie należał już do młodzieży. Liczył sobie około trzydziestu pięciu, czterdziestu lat, sam już stracił rachubę i przestał o to dbać. Mieszkał razem z matką w niedużym domku w pobliżu zagrody starszego brata, w której pracował, gdy potrzebowano tam dodatkowej pomocy. Helge był miłym człowiekiem, niejeden w wiosce twierdził, że nawet zbyt miłym. Jak większość Waregów był wysoki, jasne włosy sięgały mu do pasa, miał niebieskie oczy i nordyckie rysy. Być może jego wygląd nie był porywający, ale wyraźnie świadczył o spokojnym, przyjaznym charakterze. Helge byłby całkiem dobrą partią, gdyby nie matka…

Z własnej inicjatywy podjął się prowadzenia statystyk dotyczących olbrzymich jeleni wędrujących po dolinach wśród niewysokich gór. Lud Timona uważał te zwierzęta za święte, dzień, w którym ktoś ujrzał jelenia, uznawany był za szczęśliwy, na takiego człowieka bowiem spływała łaska świętych zwierząt, towarzyszyło mu szczęście.

Jeleni było trzydzieści trzy. Ludzie z wioski śmiali się z Helgego, twierdząc, że to niemożliwe, nikt bowiem nigdy nie widział ich więcej niż cztery naraz.

Ale ja wiem, gdzie one są, mógł powiedzieć Helge, lecz nikomu nie zdradził tajemnicy. Pragnął, by zwierzęta żyły w spokoju. Napady potworów, innych dzikich plemion i drapieżników z gór sprawiły, że jelenie stały się płochliwe, ale Helge wiedział, że wkrótce, jeśli tylko wszystko ułoży się pomyślnie, będzie ich trzydzieści cztery.

Niektóre znał bardzo dobrze, nadał im nawet imiona, wiedział, że jeden kuleje, a inny ma szarą grzywę. Widywał piękną łanię o łagodnym spojrzeniu i rozpoznawał zeszłoroczne cielęta.

Tego dnia siedział na wzniesieniu ponad jedną z odludnych dolin jeleni.

Oczywiście nie wszystkie jelenie przebywały w tym miejscu, w dolince znalazło się jedynie niewielkie stadko. Zwierzęta leżały na trawie i stosunkowo spokojnie przeżuwały. Od czasu do czasu nastawiały uszu i zamierały, jakby zwietrzyły gdzieś niebezpieczeństwo, zaraz jednak wracał im spokój.

Helge przestał już budzić w nich strach, stał się jakby częścią krajobrazu, obojętną, nie budzącą zagrożenia. Nigdy nie podchodził do nich zbyt blisko, siedział tylko i obserwował je, mógł to robić godzinami, snując marzenia wypływające z jego własnej tęsknoty.

Zwierzęta zwykle trzymały się w trzech grupach, od których odłączała się niekiedy samotna para lub nieduża rodzina. Stadka jednak nigdy nie oddalały się zanadto od siebie. Helge domyślał się, że zwierzęta wiedza gdzie przebywa pozostała część stada, nie miał też wątpliwości, że ich przewodnikiem jest szarogrzywy samiec.

Jakież one piękne! Nigdy nie przestał się zachwycać ich majestatyczną urodą.

Drgnął, słysząc dobiegające z oddali głosy. Z której strony dochodziły? Kto mógł wytropić go aż tutaj? To na pewno wystraszy zwierzęta!

Rzeczywiście, jelenie najwyraźniej się zaniepokoiły, wstały, ale nie uciekały.

Nadchodzący ludzie musieli zauważyć stado i okazali nawet dość rozumu, by zamilknąć. Helge rozejrzał się dokoła, ale nie dostrzegł nikogo.

Znów zapadła cisza i jelenie się uspokoiły.

Nagle oczy Helgego rozszerzyły się ze zdumienia, a z przerażenia dech zaparło mu w piersiach.

Za wzgórzem, w miejscu, którego nie mogły widzieć jelenie, wylądowała… jakaś istota z nieba. Jakiś pojazd. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to ucieczka. Niestety, jedyny kierunek, jaki mógł obrać, prowadził wprost w gromadę zwierząt, a za nic nie chciał ich wystraszyć, zależało mu na zachowaniu ich zaufania.