– Dlaczego? Może to było właśnie takie robione…?
– W dziewięciu dwulatkach?! Primo niemożliwe, a secundo, gdyby było robione, wiedziałoby o tym pół toru, a nie jeden Hindus. Wytłumaczenie mogłoby istnieć tylko jedno, mianowicie, ze on wszystko grał po dwa tysiące. Stawkę miał taką. W tej gonitwie też mógł grać piętnaście porządków po dwa tysiące i trafić przypadkiem, innego wyjaśnienia nie widzę. I taki przypadek może się przytrafić zawsze i każdemu.
– To, co mi pani tu zadaje, to jest, zdaje się, łamigłówka…
– Możliwe. Lada chwila zacznie pan rozumieć, dlaczego ja nie mam zdania. Otóż, po któreś tam… Które wypada?
– Dziesiąte.
– Po dziesiąte. Dżokej spada z konia, częściowego, powiedzmy, faworyta. Krzyk na torze, specjalnie zleciał! Szczególnie na płotach to było, pojechałam kiedyś z Jeremiaszem na tor, patrzyłam z bliska. Konie idą z szybkością prawie 60 kilometrów na godzinę. Leci ich wielka kupa, wszystkie mają kopyta, zleciałby pan pod te kopyta dobrowolnie? Paru dżokejów już w szpitalu leżało, paru przestało jeździć, paru ma trwały uraz. Ja poważnie wątpię, czy oni spadają specjalnie.
– Też bym wątpił. Zaraz. Od czego zależy wysokość wypłaty?
– W grze?
– W grze.
– Od wpłaconych pieniędzy. Nie wtedy jest wysoka wypłata, kiedy przyszedł koń mało grany, tylko wtedy, kiedy nawalił koń grany przez tor. Z czegoś musi spaść, jeśli rozumie pan, co ja mówię. Bez faworyta nie ma fuksa. Jeżeli grają różne rzeczy, wypłata jest przeciętna.
Józio Wolski myślał przez chwilę, napił się wina i kiwnął głową.
– Chyba rozumiem. Jakie są wysokości stawek?
– Pojedynczo i porządek dwa tysiące, tripla cztery, kwinta pięć, co tez nie ma żadnego sensu. Kto o tym decyduje, żebym ja to wiedziała!
– Co by było? – zainteresował się Janusz.
– Chyba coś dużego. Mówić do tej osoby, to, mam wrażenie, walić grochem o mur oporowy. Niewykluczone, ze przystąpiłabym do rękoczynów. Ale mnie od kretynów odrzuca, więc najpierw musiałabym się postarać o narzędzie na długim drągu. Broni palnej nie dacie…?
Obaj tak energicznie pokręcili głowami, że smętne westchnienie wyrwało mi się samo.
– Nie, żeby zaraz zabić – spróbowałam jeszcze. – Jakąś solą może, ewentualnie śrutem…?
Józio Wolski skierował na Janusza pytające, odrobinę niespokojne spojrzenie. Janusz znów pokręcił głową.
– Nie ma absolutnie nic, ręczę.
Zgniewali mnie trochę. Wino spowodowało rozkwit szczerości.
– Mogę sobie zrobić łuk – oznajmiłam jadowicie. – W nader wczesnej młodości robiłam. Z leszczyny. Strzały nie były idealne, ale leciały z pięć metrów i raz jednej koleżance o mało nie wybiłam oka.
– Łuk z leszczyny proszę bardzo – zgodził się podkomisarz. – Dlaczego ta kwinta nie ma sensu?
– Na całym świecie stawka za wifajf jest najniższa albo najwyżej taka sama, w Danii, na przykład, jedną koronę. Ludzi to zachęca, grają potworną ilość kombinacji, wpływy są z tego największe z wszystkich gier. U nas kwinta ma stawkę najwyższą, ilość kombinacji każdy ogranicza, zniechęca się i przestaje grać. Im trudniej w coś trafić, tym niższa powinna być stawka, to jest udowodnione naukowo, dlaczego myśmy sobie wykombinowali odwrotnie, pojąć nie można. Chcę poznać tego idiotę, który o tym zadecydował, no dobrze, nie będę do niego strzelać, mogę mu napluć na buty. Albo chociaż popatrzeć z obrzydzeniem, to tez dobrze robi.
– Myślę, że zdołam się tego dowiedzieć i wtedy go pani pokażę – obiecał major Wolski. – W kwestii robionych gonitw mamy już do przemyślenia dziesięć punktów. Będzie jedenasty?
– Przy odrobinie uporu można by dojść do sto jedenastego – uszczęśliwiłam go. – Po jedenaste zatem, bywa tak, że jeden drugiego puszcza z grzeczności. Lecą razem dwa konie, ścigają się jak szatany, któryś wygrywa o nos, to tez wielka sztuka. Ten drugi puścił tego pierwszego i dał mu ten nos, bo akurat były tamtego imieniny. Prezent mu zrobił. Albo siostra tamtego kończyła nim triplę. Oczywiście muszą to być przyjaciele, a nie wrogowie, ale ostatnio był wypadek, że jechali razem ojciec i syn. Jest tu dżokej, którego syn też jeździ, mało mu brakuje do kandydata, dwie gonitwy chyba, wszyscy uważali, że ojciec puści syna, niech sobie leci i zrobi kolejne zwycięstwo, ojciec mu pokaże sztukę przegrywania na celowniku o nos, tymczasem nic podobnego. Ojciec mu pokazał sztukę wygrywania na celowniku o nos. Nawet się dopytywałam, w jakich oni są ze sobą stosunkach, bo różnie bywa, ale okazało się, że w dobrych. W ogóle dżokej z prawdziwego zdarzenia… a, to powinno być po dwunaste. Dżokej z prawdziwego zdarzenia leci odruchowo. Jeśli koń ciągnie, jeździec zapomina o wszystkich i pcha się do przodu, niesie go, można powiedzieć, powołanie. No, Mełnicki był fenomenem, ale Mełnicki to jest w ogóle oddzielna epopeja…
– Był? To znaczy, ze już nie jest?
– Nie jeździ, teraz jest trenerem. Szkoda, taki dżokej powinien być nieśmiertelny. Boże, jak on potrafił pojechać, to słów brakuje! Miał końską duszę.
– To chyba jest dobrym trenerem…?
– Mógłby być. Nie wiadomo, czy jest, bo nie on jeździ na swoich koniach, tylko te cholery…
– Zaraz, żebym nie zapomniał. Jakie tam są stanowiska, no., nie wiem jak to nazwać, stopnie jeździeckie.,.?
– Tez nie wiem, jak to nazwać, ale wiem, jakie są. Uczeń. Musi wygrać dziesięć razy, żeby zostać starszym uczniem. Starszy uczeń potrzebuje piętnastu zwycięstw, zęby się przeistoczyć w praktykanta. Praktykant dżokejski dochodzi do kandydata dżokejskiego po kolejnych dwudziestu pięciu wygranych, ma już razem pięćdziesiąt. Następne pięćdziesiąt i zostaje dżokejem.
– Razem sto?
– Sto. Mełnicki miał rekord, został dżokejem w dwa lata. Do końca życia nie zapomnę, jak był u nas miting międzynarodowy, siedziałam akurat w loży ówczesnego dyrektora. Dyrektor zerwał się z fotela pierwszy ze strasznym krzykiem „dawaj, Mietek!!!” Zaraz za nim zerwał się chyba minister rolnictwa, potem ci z Animexu, wszyscy się wbili w okno, grube byli przeważnie, więc mieścili się z trudnością i wszyscy zgodnie ryczeli pełną piersią „dawaj, Mietek!!!” Mełnicki wygrywał piątą gonitwę polskim koniem, zdobyliśmy pierwsze miejsce. Cały tor ryczał, chyba w Pyrach było słychać.
– Też bym ryczał – rzekł z przekonaniem Józio Wolski. – Co dalej, słucham. Ogólnie biorąc, to jest coś takiego, że ja nawet nie wiem, o co panią pytać. Później będę analizował i może mi co wyjdzie.
– Dlaczego przyłożyli to panu, skoro pan się nie zna na wyścigach? – zainteresowałam się.
– Właśnie dlatego. Nie jestem hazardzistą, nie mam skłonności do gry i jest szansa, że nie dam się ogłupić i zachowam zdrowy rozsądek. Zaczynam właśnie wątpić w tę szansę, brzmi to wszystko nader emocjonująco. Jest jeszcze coś…?
Zastanowiłam się, którym problemom dać pierwszeństwo i wypiłam wino do końca.
– Jest. Plotki. Innymi słowy, gadanie. Że działa tajemnicza mafia, która płaci za przegranie gonitwy na faworytach. Że tkwią w tym bukmacherzy, co mi się wydaje o tyle wątpliwe, ze buk- macherzy przyjmują stawki do końca, nie są w stanie przewidzieć, na co ludzie będą grali, bo naród jest nieobliczalny, nie mogą z góry z dżokejem załatwiać, a w ostatniej chwili nie mają już szans. Ktoś inny chyba… ze pomiędzy dżokejami istnieją układy, jedni ze sobą współpracują, a drudzy się nienawidzą. Że jeden taki na dole zawsze trafia i to wysoko, nie wiem, czy trafia, ale za to wiem kto to jest. Były pracownik byłego MSW, stopnia nie znam. Że stajnie dają… A, co do dawania stajni, to