Joanna Chmielewska
Wyścigi
Motto:
Życie bez namiętności
jest nic nie warte.
Wszystko w tym utworze jest, oczywiście, wyssane z palca, a jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością powstała najzupełniej przypadkowo.
Znawców tematu uprzejmie informuję, że imiona koni pozwoliłam sobie w pewnym stopniu wymyślać i przeglądanie starych programów nie ma żadnego sensu.
Z poważaniem
autorka
Miecio ględził brednie straszliwe.
– Mieciu, przestań – poprosiłam grzecznie. – Bo cię gwizdnę w to głupie ucho i zrobię ci coś złego. Nie mogę tego słuchać!
Jurek, mój powinowaty, odwrócił się w fotelu przede mną.
– Ty, słuchaj, czy on jest normalny? – spytał podejrzliwym szeptem.
– Kto?
– Ten. No, ten. Co tu siedział…
Miecio oddalał się właśnie, radośnie chichocząc.
– Nie – powiedziałam stanowczo. – To znaczy w życiu prywatnym owszem, ale tu go opada aberracja umysłowa. Słyszałeś przecież.
Jurek pokręcił głową ze zgorszeniem i zarazem podziwem, widocznie rozmiar mieciowej aberracji wydał mu się imponujący, po czym odwrócił się ku szybie. Pan Marian wylał herbatę częściowo sobie na buty, a częściowo na program i lornetkę i natrętnie domagał się ścierki. Przyszła pani Jadzia i wytarła parapet, wyrażając mu pobłażliwe współczucie.
Siedziałam na swoim miejscu zła jak piorun i usiłowałam wzbudzić w sobie chociaż odrobinę chęci działania. Powinnam iść do dyrektora i powiedzieć mu, co widziałam, i nawet miałam na to ochotę przed gonitwami, ale dyrektora wtedy jeszcze nie było, a teraz przeszło mi radykalnie. Niezwykłe i podejrzane zjawisko całkowicie przestało mnie obchodzić, musiałam najpierw pogodzić się z własnym skretynieniem i opanować furię na siebie samą. Wiedziałam przecież, ze w tej pierwszej gonitwie do głowy, że widzę Derczyka, gdyby nie jego wyjątkowa aparycja. Był mianowicie nieziemsko rudy i przeraźliwie piegowaty, przy czym rudość była tak jaskrawa, że oczy bolały patrzeć. W słońcu jego pokryta obfitymi loczkami głowa lśniła niczym latarnia i dostatecznie często oglądałam ten widok, żeby go dokładnie zapamiętać. Twarz dojrzałam niewyraźnie i nie przyglądałam się jej ze zbyt wielką uwagą, zawierała w sobie bowiem elementy sprzeczne z poczuciem estetyki, połyskujące czerwono uwłosienie wystarczyło mi najzupełniej. Tylko całkowita niewiara w to co widzę sprawiła, że nie krzyknęłam, nie zemdlałam i nie runęłam przed siebie na oślep poprzez zielska, bagienko i pokrzywy. Obeszłam zagajnik dookoła i pośpiesznie wróciłam do pawilonu.
Ciągle nie ufając własnym oczom, obejrzałam wywieszone na ścianie listy jeźdźców. Derczyk jechał w drugiej gonitwie, jego nazwisko widniało na kartce jak byk. Stałam tam jeszcze, kiedy podszedł goniec i na papierku z drugą gonitwą zawiesił inny. Na tym innym zamiast Derczyka zapisany był starszy uczeń Gomorek.
– A dalej? – spytałam z zainteresowaniem.
– Co dalej? – zaciekawił się goniec podejrzliwie.
– W następnych gonitwach. Zamieniony Derczyk na Gomorka w drugiej, ale Derczyk jedzie jeszcze w następnych. O, w czwartej…
– Nie ma dyspozycji. Zresztą, może on jeszcze przyjdzie. Byłam absolutnie pewna, że nie przyjdzie. Zaczęłam się zastanawiać.
W każdym innym miejscu i w każdych innych okolicznościach bez chwili namysłu i nie zwlekając, zawiadomiłabym byle kogo o smutnym fakcie znalezienia w berberysie znajomych zwłok. Teraz jednak zawahałam się. A co będzie, jeśli wieść się rozejdzie i bodaj cząstka zgromadzonego tu tłumu runie na łączkę i do zagajnika? Co będzie, jeśli, nie daj Boże, wstrzymają gonitwy? Co będzie, jeśli zabiorą stąd jedną osobę, mnie, jako najważniejszego świadka i nie pozwolą mi uczestniczyć w ulubionej rozrywce?
Na dobrą sprawę, jedyne prawdopodobne było to ostatnie. Żadne wstrzymanie gonitw nie wchodziło w rachubę, przy samej próbie obecne tu społeczeństwo byłoby zdolne do rozniesienia trybun na drobne kawałki. Po łące również nikt latał nie będzie, zajęci są czym innym i nie mają głowy do drobiazgów. Mnie mogą zabrać, owszem… Ponadto dostrzegłam nagle jeszcze jeden aspekt sprawy, jestem w tej chwili jedyną osobą, która wie bez najmniejszych wątpliwości, że Derczyk w czwartej gonitwie nie pojedzie. Nie pojedzie także i w szóstej. Mam szansę zrobić majątek, grając triplę na konie po Derczyku, może lepiej trochę pomilczeć…?
Najpierw zrezygnowałam ze zrobienia majątku, nie dlatego, że żerowanie na nagłym zejściu Derczyka mogłoby być nietaktowne, przeciwnie, wydawało mi się ze wszech miar godziwe i słuszne, tylko z dwóch innych przyczyn. W piątej gonitwie, która musiałaby wchodzić w skład tripli, szło 9 koni i nie było siły, należało grać ścianę, to jedno, a po drugie przed kasą triplową kłębił się dziki tłum. Nie znoszę tłoku, od razu zniechęciło mnie to do pomysłu.
Następnie zrezygnowałam z kamiennego milczenia. Przyszło mi do głowy, że tego Derczyka znajdzie w końcu ktoś inny, zrobi się afera i mój pobyt za fontanną stanie się powszechnie znany. Udeptałam tam dookoła tyle trawy, że nikt nie uwierzy w przeoczenie elementu bądź co bądź dużego i padną na mnie Bóg wie jakie podejrzenia. Nie, za wiele ryzyka.
Postanowiłam załatwić to jakoś cicho, kameralnie i dyskretnie. Iekarz jest na miejscu, policja, jeśli przyjedzie, nie zwróci na siebie żadnej uwagi, wzywanie niegdyś milicji, teraz policji, przez megafon odbywa się tak często, że nikt się tym nie interesuje. Sensacji da się uniknąć…
– Co to, Gomorek? – powiedział nagle ktoś obok z wielkim zainteresowaniem. – Nie Derczyk? To zmienia postać rzeczy…
– Derczyk nie jedzie? – ożywił się ktoś drugi. – No to chyba ten koń ma szansę…?
Cały czas rozmyślałam, stojąc pod wywieszonymi na ścianie listami jeźdźców. Podjąwszy decyzję, porzuciłam tablicę i udałam się na poszukiwanie dyrektora.
Od pani Zosi dowiedziałam się, że dyrektora jeszcze nie ma, przyjedzie nieco później. Zastępcy też nie ma i dzisiaj nie będzie. Źle się układało, pomyślałam o kierowniku mitingu, zajrzałam gdzie popadło i poinformowano mnie, że kierownik mitingu poszedł do rachuby. Rachuba znajdowała się daleko. Został mi już tylko jeden przytomny człowiek, były sędzia- starter, który mógł wziąć sprawę w ręce i poprowadzić ją z sensem. Konie chodziły po paddocku, opuściłam pawilon dyrekcji i udałam się do biur.
Nikt z pętających się w przejściu pomiędzy budynkami nie umiał odpowiedzieć mi na pytanie, czy jest Jeremiasz. Nie zdziwiło mnie to, pytałam dość beznadziejnie. Zaczynała się gra, dla graczy Jeremiasz nie był interesujący, nigdy w życiu nie udzielił nawet cienia informacji o formie i szansach koni, o układach, umowach i spiskach, sam nie grał, grą się nie zajmował i był z tego znany od lat. Nikogo nie obchodziło, czy Jeremiasz jest, czy go nie ma.
Dotarłam prawie do drzwi biurowca, kiedy wybiegł z nich jakiś chłopczyk. Musiał być miejscowy. Złapałam go.
– Słuchaj, nie wiesz, czy jest tam pan Jeremiasz?
– Nie – odparł chłopczyk. – Tak. Nie wiem. Był, ale poszedł.
Ciężko dyszał, trząsł się i rzucał na wszystkie strony spłoszone spojrzenia. Zaskoczona, zorientowałam się nagle, że ten chłopczyk śmiertelnie się czegoś boi. Obejrzał się na wejście do budynku, wyrwał mi się z rąk i uciekł. Popędził w stronę boksów. Niepewnie zajrzałam do wnętrza, zastanawiając się, co mógł tam spotkać takiego przerażającego, ale zobaczyłam tylko dwóch wychodzących właśnie facetów. Jednego znałam.
– Nie widzieli panowie przypadkiem Jeremiasza? – spytałam smętnie.
– Jeremiasza? Był tu chyba? – odparł ten, którego znałam.
– Był, ale poszedł – poprawił ten drugi. – Zdaje się, że do stajni.
Wdarłam się jeszcze do wagi, gdzie osobom obcym wstęp był wzbroniony i uzyskałam pewność, że Jeremiasza nie ma. Nie miałam czasu szukać go po stajniach, zajmowały teren przeszło stu hektarów. Dżokeje wychodzili z siodłami, dwóch zatrzymało się na moment, znalazłam się za ich plecami i usłyszałam trzy słowa.
– Dlaczego? – spytał jeden z wyraźnym zaskoczeniem.
– Bazyli kazał – mruknął drugi.
Widziałam ich z tyłu i rozpoznałam lepiej po barwach niż po sylwetce. Sarnowski i Białas. Jadą teraz, w pierwszej gonitwie.
Dyrektorów nie było, Jeremiasza nie było, kierownik mitingu pętał się gdzieś w oddaleniu. Zgniewało mnie to w końcu, nie to nie, mam co innego do roboty, niż latać za kierowniczym personelem, mogę poczekać z udzielaniem informacji. Spojrzałam w kierunku fontanny, panował tam zupełny spokój, żywego ducha nie było. Przestawiłam sobie umysł na konie.
Niedostatecznie, bo zapomniałam o tej piekielnej Ekstazie. Być może, rozpraszało mnie pilnowanie dyrektora, ciągle jeszcze nieobecnego. Sprecyzowałam ostatecznie opinię o sobie, podniosłam się, sprawdziłam, czy nadal go nie ma, i ponuro postanowiłam wykorzystać wiedzę o Derczyku w zakresie, jaki był mi dostępny.
Florian, na którym miał jechać Derczyk, przemieniony na starszego ucznia Gomorka, nosił numer 4 i wyglądał znakomicie. Zdecydowałam się zagrać go z trzema końmi, tripli już zmienić nie mogłam, pierwszą i tak załatwiła mi Ekstaza, ale porządkami miałam szansę odpracować błąd. Faworytem w tej drugiej gonitwie była Celia, jedynka, przyszedł jakiś cynk ze stajni i społeczeństwo rzuciło się na nią. W nosie miałam Celię, nie podobała mi się, a na wszelkie cynki zawsze byłam odporna. Z zaciętością zagrałam swoje, wróciłam na górę i usiadłam wreszcie spokojnie, łypiąc okiem w stronę dyrektorskich foteli.
Pan Edzio, dobroduszny osobnik ciężkiej wagi, zwierzał się, że raz w życiu wyszedł z tych wyścigów do przodu. Przytrafiło się to wyłącznie dzięki temu, że wygrał w pierwszej połowie sezonu i połowę pieniędzy pożyczył znajomemu. Drugą połowę w drugiej połowie sezonu przegrał do zera, ale to pożyczone mu ocalało i w ten sposób wyszedł na plus.
– A tak, to jestem zawsze do tyłu, ale nie tak znów dużo – zakończył pogodnie. – Teraz gram jeden pięć za dwieście.
– Pierwsza gra – skrzywił się pułkownik, emerytowany i w cywilu. – Bloki się rwą.
– Pierwsza, nie pierwsza, grunt, że przyjdzie. Celia tu już wisi!
– Chała wisi – mruknęłam pod nosem. Jurek żywo odwrócił się ku mnie.