– Dlaczego? Ona miała taką dobrą babkę… Dwie dobre babki; po mieczu i po kądzieli.
Zainteresowałam się nią wreszcie.
– Pani rzeczywiście zna te konie. Skąd się pani to wzięło? Mój ojciec jest weterynarzem. Nie mam matki, umarła, jak miałam rok. Wychowałam się przy ojcu w różnych stadninach i w zeszłym roku też poszłam na weterynarię. Ale ja znam te konie od przeciwnej strony, rozumie pani, jednego mam własnego, to jeszcze źrebię. Na wyścigach jestem pierwszy raz w życiu, chciałam zobaczyć, jak to wygląda.
– Był z panią jeden pan – przypomniałam. – Widywałam go tu, nic pani nie powiedział? Chyba z nim pani przyjechała?
– Tak, to taki znajomy mojej ciotki. Przypadkiem się zgadało i powiedział, że może mnie tu dziś zabrać, chociaż ja mam prawo wstępu ze stadniny… No i zabrał, ale po czwartym biegu gdzieś mi znikł. Muszę na niego czekać.
– Trafił tę czwartą gonitwę? – zaciekawiłam się.
– Nie wiem. Chyba tak, bo zrobił się czerwony i jakiś taki… promieniejący. Ale nic nie powiedział i urwał mi się. Powinno mu być wszystko jedno, bo to jest strasznie bogaty facet.
– Nie ma na świecie tak bogatego faceta, zęby nim nie wstrząsnęła wygrana, względnie przegrana na koniach – powiedziałam stanowczo. – Albo wcale nie grywa, albo się przejmuje. To jest namiętność. Fioł, szmergiel, hobby i co tam pani jeszcze zechce, Gracze to specjalny gatunek, nie ma znaczenia, w co grają.
– Chyba tak – przyznała. – Z tego, co tu widzę… Mnie to nie ciągnie, wolę hodowlę, trening, zawody… Tego chłopaka, Osikę, bardzo lubię, dobrze mu życzę. O, szóstka! To Fontanna! Co pani mówi, to jest bardzo dobra klacz!
Konie odpracowały próbny galop przed trybunami, czemu przyjrzałam się z dużym powątpiewaniem. No owszem, Fontanna poruszała się ładnie, ale co z tego, zawsze robiła dobre wrażenie, a przychodziła na końcu. Sprawdziłam, kto na niej jechał, raz Kowalski, dwa razy uczeń Lejba i raz amatorka Kociakowska. No nie, ratunku, Fontanna miała prawo obrazić się na zawsze! Kowalski w ogóle nie powinien jeździć, za duży urósł, musiał się głodzić, zęby zachować wagę, a przybywało mu podobno od jednego listka sałaty. Jego matka rozpaczała, głodny chodził bez przerwy i z tego głodu osłabiony, trudno wymagać od zagłodzonej jednostki energicznego poganiania konia. Uczeń Lejba, jak dotąd, wykazał się raczej antytalentem, a amatorka Kociakowska podobnie. Może ta dziewczyna ma rację, może ta Fontanna to jest koń wcale nie taki zły, tylko dennie jechany…
– Dawaj, Fontanna! – wrzeszczał radośnie Miecio od samego początku siódmej gonitwy.
Zrezygnowałam z poderżnięcia mu gardła. Fontanna wyrwała do przodu i prowadziła w powiększającym się odstępie. Pomyślałam, ze jeśli przyjdzie, napluję sobie na buty, co mi szkodziło porozmawiać z tą dziewczyną na samym początku, zagrać triplę albo chociaż górą…
– Nie złapią jej! – wyprorokował pan Edzio gromko i ze zgrozą.
– E tam, nie złapią, głupoty ci ludzie takie mówią, że się niedobrze robi! – rozzłościła się Maria. – Pierwszy raz pan widzi coś takiego…?!
– Dawaj, Fontanna!!! – darł się Miecio.
– Ty popatrz, ona ucieka! – krzyknął Jurek.
– Na prostą wyprowadza Fontanna – poinformował wyzuty z emocji głośnik. – Drugi Eskimos, polem finiszuje Fawor…
Fawor złapał cholerną Fontannę w ostatniej chwili. Osłabła po tym obłędnym prowadzeniu i wyszedł przed nią o trzy czwarte długości. Trzeci był Eskimos, o łeb.
– Za ostro poszedł – zaopiniowała dziewczyna za mną. – Widocznie był zdenerwowany, nie wyczuł dystansu. Trzeba jej było dać oddech w połowie i potem dopiero przyśpieszyć. Ale i tak bardzo się cieszę, zobaczy pani, Zygmuś Osika zostanie dżokejem!
Zygmusiowi Osice z całego serca życzyłam wszystkiego najlepszego. Grałam to, Fawor z Fontanną, 5-6, co prawda tylko dlatego, że był to ostatni zerowy bilet z Faworem, ale jednak. Fuks połowiczny, w dodatku tripla mi szła, kończona czterema końmi. Prawie zapomniałam o Derczyku.
Trafiłam w końcu tę triplę, średnio wyszła, 150 tysięcy, co i tak uważałam za wielki sukces, bo w środku miała bitego faworyta, Miecio gdzieś znikł przed końcem gonitw. Maria zainteresowała się dniem jutrzejszym, Derczyk miał jechać cztery razy, co najmniej dwa z jego koni mogły się nadawać do przyjścia. Aż do ogłoszenia wypłat zajęłyśmy się wyłącznie programem…
Policję miałam do dyspozycji prywatnie, w postaci jednego osobnika, zamieszkałego na tym samym piętrze i obdarzającego, mnie czymś w rodzaju wielkich uczuć. Niewykluczone, że z wzajemnością. Zawsze miałam jakiś taki dziwny fart…
– Sprawdzam, czy jesteś, mniej więcej co kwadrans – oznajmił w pięć minut po moim powrocie. – Chodź pogadać. Chyba, że wolisz tutaj?
– Wolę u ciebie. Po tej rozrywce człowiek chciałby odpocząć, a u ciebie to ty zrobisz herbatę i pozmywasz szklanki. Przyjdę za dziesięć minut.
Kiedy przyszłam, okazało się, że Janusz ma gościa, siedział tam jakiś obcy mi facet. Zatrzymałam się w progu i zostałam prawie wciągnięta.
– Chodź, obaj chcieliśmy z tobą pogadać. To jest mój kumpel po fachu, niegdyś major, obecnie to się nazywa podinspektor, Józio Wolski.
– A całkiem inspektor? – wyrwało mi się. – Bez pod?
– To byłby pułkownik – odparł Józio Wolski. – I do tego jeszcze awans w sensie stanowiska służbowego. Bardzo chcę awansować i coś mi się wydaje, ze zaczęło to zależeć od pani.
– Znaczy, wyjątkowo nie jestem podejrzana? – upewniłam się i usiadłam na najwygodniejszym fotelu Janusza, z ulgą myśląc, że robię za gościa l nic nie muszę.
– Wyjątkowo reprezentuje pani bezcenna pomoc społeczeństwa – powiadomił mnie major Wolski zarazem smętnie i uroczyście. – Janusz twierdzi, że nie warto czynić wysiłków w celu mydlenia pani oczu, więc od razu powiem prawdę. Przywalili mi sprawę zabójstwa na wyścigach.
– Aaaa…! – skomentowałam wyczerpująco.
– No właśnie. O wyścigach tyle akurat wiem, co na przykład o życiu pozagrobowym. Błagam panią…
– Tylko spokojnie! – ostrzegłam. – Niech pan zacznie od pytań, bo ogólnie, o wyścigach, to ja mogę w nieskończoność. Mam niejasne wrażenie, że nie zależy panu na szczegółach, jak się odbyła Wielka Pardubicka na ciężkim torze, nie zależy panu chyba także na duńskich kłusakach ani nawet na kijowskich, nie zależy panu na gonitwie, którą Sacramento rozegrał samodzielnie, bez dżokeja. Na czym panu zależy, nie mam żadnego wrażenia. Proszę mnie zwyczajnie na ten temat przesłuchać i gwarantuję, ze będzie to najłatwiejsze przesłuchanie w pańskim służbowym życiu. Podejrzany, pardon, świadek, zeznaje z entuzjazmem.
– Cudo! – ucieszył się Józio Wolski. – Że leci koń, a na nim siedzi człowiek, to ja już wiem. Chciałbym usłyszeć, jak się na to gra.
– Przydałby się program…
– Siedź, ja przyniosę – powiedział Janusz.
– Byle który, wiesz, gdzie leżą. Mogę zacząć od razu. No więc, proszę szanownego pana, całkiem jak w szkole, zawsze się zaczynało od,,więc”…
Na moment oderwało mnie od tematu. Miałam w szkole średniej nauczycielkę historii, genialną pod każdym względem, docenioną zresztą dopiero po latach, która tępiła „więc” wszelkimi siłami. Zadawała pytanie, ofiara wstawała i mówiła:
– Więc…
Nauczycielka przerywała jej od razu.
– Nie zaczyna się zdania od „więc”. Zacznij inaczej.
Ofiara myślała długo i mówiła:
– Więc…
– Nie – ucinała bezlitośnie nauczycielka. – Bez „więc”. Po kolejnej długiej chwili milczenia padało:
– Więc…
– Słuchaj, moja droga – mówiła nauczycielka z kamienną cierpliwością. – Powiedz sobie to „więc” w myśli, a do mnie dalszy ciąg. – No więc… A jednak nauczyła nas czegoś. Doprowadziła wprawdzie wszystkie klasy do rozstroju nerwowego, ale przynajmniej w połowie wymogła prawidłowe posługiwanie się językiem ojczystym. Wiadomości historyczne również potrafiła wbić w rozkojarzone, dziewczyńskie umysły bez mała na mur.
Wspomnienie zajęło mi jakieś trzy sekundy. Opanowałam rozrzewnienie i westchnęłam.
– Gra się w kasie…
– To odgadłem.
– Bardzo dobrze. Gry są następujące, zaczynając od najprostszych: pojedynczo, czyli górą, to znaczy, że gra pan na jednego konia i ten koń musi być pierwszy. Inaczej pan przegra. Istnieje też gra dołem, czyli plac, koń musi się znaleźć w pierwszej dwójce albo w pierwszej trójce, zależy ile koni idzie w stawce, ale u nas już placów nie ma. Tylko góra. Następnie można grać porządek, czyli dwa pierwsze konie na celowniku, obojętne, pierwszy-drugi, czy drugi-pierwszy, gra pan na przykład dwa sześć, nie ma znaczenia, czy przyjdzie dwa sześć, czy sześć dwa, o ile idzie więcej koni, niż pięć. Płatne w dwie strony. Jeżeli idzie pięć koni i mniej, płatne jest w jedną stronę, znaczy musi pan trafić pierwszy-drugi. Drugi-pierwszy przegrywa. To u nas. W innych krajach leci w jedną stronę nawet przy dwudziestu czterech koniach, musi pan trafić jeden osiemnaście, jak przyjdzie osiemnaście jeden, chała…
Józio Wolski przerwał mi nieśmiało, grzecznie i jakby trochę rozpaczliwie,
– Gdyby pani mogła ograniczyć się na razie do tego, co u nas… Co w innych krajach, to może potem…
– O Wielkiej Pardubickiej i o Sacramento też mu powiesz potem – podsunął Janusz, który zdążył wrócić z programem i był zorientowany w moich wyścigowych przeżyciach. – Najpierw detale techniczne.
– Możecie mnie przyhamować – zezwoliłem łaskawie. – Będę się starać, ale za rozpęd odpowiedzialności nie biorę. To jest namiętność.
– Rozumiem – powiedział Józio. – Stoimy na porządku, w dwie strony albo w jedną stronę. Zasadnicze kryterium to ilość koni, od pięciu w dół w jedną stronę. Zgadza się?
– Bardzo dobrze – pochwaliłam. – To przyjemność, nie mieć do czynienia z ćwokiem wyścigowym. Pojedynczo i porządek odpracowane, następna jest tripla. Jak sama nazwa wskazuje, w grę wchodzą trzy gonitwy kolejne, trzeba trafić pierwszego konia w każdej z nich na przykład…
– Nie, ja powiem na przykład. Zorientujemy się, czy dobrze rozumiem. Na przykład, w pierwszej gonitwie wygrywa koń numer dwa, w drugiej koń numer jeden, w trzeciej koń numer pięć. I ta tripla jest 2-1-5. Tak ma być?