– Pierwszorzędnie. Tripla dwieście piętnaście. Zaraz, chwileczkę… Dwieście piętnaście? To jest myśl, będę to jutro grała, jak leci…
Wyraz twarzy majora Józia Wolskiego wyraźnie wskazał, iż zwąwracaj uwagi na dygresje. Ona grała kiedyś numer wypłaty bankowej, wiesz, takie kółko, które tam dają. Jeden facet gra na numer starego samochodu, a jedna facetka na numer mieszkania. Numery autobusów i tramwajów również użytkują, a czasem datę urodzenia. Specyfika szmergla.
Józio Wolski uspokoił się. Podjęłam temat.
– Mam mówić aktualne? Bo niedawno była nas trójka, tak zwany tiers, po francusku tierce, po różnemu trio. Teraz już nie ma, za to wprowadzono kwintę.
– Wobec tego wolę kwintę.
– Bardzo fajnie, ja też wolę. To jest zwyczajny wifajf, v-cinq, piątka znaczy, wzbogacona tripla, kwinta się u nas nazywa, bo atawistycznie lubimy łacinę, trzeba zgadnąć pierwsze konie w pięciu gonitwach. U nas od pierwszej do piątej…
– Zaraz. A tripla od której?
– Tripla przez wszystkie. Pierwsza, druga, trzecia. Druga, trzecia, czwarta. Trzecia, czwarta, piąta. I tak dalej. Kwinta tylko od pierwszej do piątej, co jest idiotyzmem bez granic, na całym świecie wifajf leci od drugiej do szóstej… – Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego idiotyzm?
– Bo ludzie nie nadążają. Łatwo zgadnąć, ze trzeba to za grać przed pierwszą gonitwą, dwadzieścia minut przed gonitw, zamykają kasy. Kto później przyjdzie, może się wypchać. Sodo ma i gomora, bo równocześnie są grane dwie pierwsze triplę które mają takie samo ograniczenie. Gdyby to było od drugiej zdążyliby wszyscy, czysty zysk dla wyścigów, a tak jest czysta strata. Nie wiem, co za kretyn wymyślił, że u nas ma być od pierwszej i ciemno mi się w oczach robi, albo to debil nieziemski, albo wróg wyścigów, społeczeństwa i ustroju! Rozmawia łam z dyrektorem, przyznał mi rację, powiedział, że spróbuje załatwić, nie udało mu się, kto to jest ten żłób wobec tego, pół’ głów jakiś, kozi bobek ma więcej w głowie…!
– Naprawdę sądzi pani, że kozi bobek posiada gdzieś głowę? – zainteresował się Józio Wolski tak gwałtownie, że nieco mnie przystopowało.
– Nie wiem. Posiada, w tym samym stopniu, co ten, pożal się Boże, decydent kwinty! Nie bez powodu na całym świecie zrobili to od drugiej, do cholery ciężkiej, czy my nie możemy się uczyć na cudzych błędach, sami musimy popełniać wszystkie…? A, prawda, nie rozmawiam o polityce…
– I nie wie pani, kto o tym zadecydował?
– Pojęcia nie mam. Jeśli dyrektor nie zdołał wpłynąć, to co to znaczy? Kto, do pioruna ciężkiego, decyduje o wyścigach, jeśli dyrektor tych wyścigów nic nie może zrobić…?!!!
– Zdrowie koni! – zaproponował pośpiesznie Janusz, wtykając mi do ręki kieliszek wina.
Spełniłam toast w sposób raczej nieopanowany i tylko cudem udało mi się nie wylać części płynu na spódnicę. Uspokoiłam się odrobinę.
– Złośliwy idiota – wymamrotałam mściwie pod nosem.
– Rozumiem, kwinta – powiedział rzeczowo Józio Wolski. – Zatem do tej pory mamy pojedynczo, czyli górą, porządek, tripla i kwinta. Jest coś jeszcze?
– U nas nie – odparłam po chwili. – W Kanadzie jest quadripla.
– Proszę…?
– Nie wiem, jak to nazwać. Kwadrypla. Cztery konie, element pośredni pomiędzy tripla a kwintą. Zapomniałam jak oni to nazywają, bo zgubiłam program, a kwadripla wynika stąd, że kiedyś Maria, moja przyjaciółka, która ma duże skłonności do wszelkich błędów matematycznych, wypisała sobie triplę w taki właśnie sposób, cztery konie jej wyszły zamiast trzech i spytała mnie w rozpaczy, co, na litość boską, ma tu zapisane. Quadriplę? No i potem okazało się, że owszem, kwadripla jest w Kanadzie.
– Nie chcę być świnia – powiedział Józio Wolski z wielką stanowczością. – Pani się orientuje, że ja to nagrywam?
– Nie, ale nie robi mi to różnicy. Niech pan sobie nagrywa do upojenia.
– Z nagrania wydłubię co trzeba, ale jednak chciałbym to jakoś uporządkować. Kwadripla nas nie dotyczy?
– Jeszcze nie.
– Co więcej zatem…?
– Nic. Koniec gry. Jeszcze panu mało?
– Co znowu, jak dla mnie, to prawie za dużo…
– W Pardubicach jest tiers – przerwałam mu gwałtownie, bo miotnęło mną wspomnienie. – Kurza twarz, psiakrew, cholera.
Musiało to zabrzmieć jakoś interesująco, bo zaciekawili się obaj. Nie wytrzymałam.
– Albo pozwolicie mi o tym opowiedzieć, albo w ogóle z wami nie rozmawiam – zagroziłam. – To jest coś, czego się nie zapomina i co pęcznieje w człowieku. Będzie Wielka Pardubicka albo zero!
Pozwolić, to za mało powiedziane. Prawie zaczęli żebrać o Wielką Pardubicką.
Wielka Pardubicka… Mordercza gonitwa, widowisko godne walki byków, budzące tysiączne kontrowersje, eliminacja i sprawdzian, wychodzą z tego najlepsi z najlepszych! Zdaniem dyrektora Pardubic, ma to swój sens, szczyt możliwości końskich, byle kto niech się za to nie bierze. Straszliwa gonitwa!
Pierwszy raz oglądałam Wielką Pardubicką po deszczach, kiedy tor był ciężki. Padły trzy konie i jeden dżokej. Przy okazji wtedy właśnie objawił się Anglik.
Wyróżnił się już na prezentacji, we wszystkich pardubickich koniach widoczna była ich potężna siła, półkrewki albo folbluty,: przepiękne konie i same mięśnie. I jeden Anglik na koniu, który przy tamtych wyglądał jak laleczka, delikatny, smukły, subtelny, krzyk się podniósł na trybunach, co to zwierzę tutaj robi, nie na daje się kompletnie, trener zwariował, dżokej też! Anglik nawet bez wierzchowca rzucał się w oczy, miał białe rękawiczki, koszulę w złote gwiazdy i bródkę prawie hiszpańską. Co robił na pierwszych czterech przeszkodach, Bóg raczy wiedzieć, w każdym razie objawił się przed Wielkim Taxisem, kiedy wszystkie konie już przeszły, o ile można mówić o przejściu w obliczu walących się do rowu jeden za drugim zwierząt i ludzi. Co się wygrzebało, poszło dalej i wówczas objawił się Anglik.
Najechał na Wielki Taxis jak się należy i koń odmówił mu skoku. Zawrócił, najechał ponownie. Widać było, że koń byłby; skoczył, ale dla odmiany zawahał się jeździec. Znów zawrócił. Reszta gonitwy znikła za laskiem, nic nie było do oglądania, tylko ten jeden koń i cały tor skupił na nim uwagę. Już przy drugim najeździe zaczęły się krzyki, gwizdy, oklaski, za trzecim razem zatem Anglik rozpędził się rzetelnie, ambicja w nim zagrała i skoczył. Ale jak…! W momencie kiedy koń odrywał od ziemi przednie kopyta, jeździec wyrzucił nogi ze strzemion i wzięli przeszkodę niby razem, ale każdy oddzielnie. Anglik załatwił to skokiem tygrysim, ręce w przedzie, nogi z tyłu, na płask. Obaj zwalili się do rowu, tor ryczał przeraźliwie, widać było kłębowisko za żywopłotem, po chwili Anglik wylazł, wyciągnął konia za cugle, wsiadł. Koń był wyraźnie ciężko obrażony, niechętnym kłusem podążył do następnej przeszkody, Wielkiego Wału, wlazł na ten Wielki Wał i stanął. Zastygł w bezruchu absolutnym. Widoczny był na tle nieba niczym pomnik Colleoniego na cokole, trybuny dostały szału, koń z Anglikiem stał jakby sobie postanowił zostać tam na zawsze. Anglik go klepał po szyi, coś mówił do ucha, wyperswadował mu w końcu, bo koń zgodził się ruszyć. Zlazł z wału i poszli do lasu odpoczywać.
Gonitwa ukazała się zza zagajnika, zainteresowanie Anglikiem osłabło, co najmniej sześć koni szło bez jeźdźców i same z siebie dobrowolnie, brały wszystkie przeszkody, śpiesząc się szaleńczo i przeszkadzając komu popadło. Anglik pojawił się ponownie dopiero po zakończeniu wyścigu, kiedy filmowano zwycięzców. Pchał się przed kamery do tego stopnia, ze dwóch chłopaków stajennych musiało go odciągnąć przemocą i wówczas zrozumiałam, o co mu naprawdę chodziło. Zapłacił te dwa tysiące koron wpisowego i zrobił przedstawienie wyłącznie po to, zęby móc później opowiadać wnukom, ze brał udział w Wielkiej Pardubickiej, skoczył przez Wielki Taxis i obaj z koniem uszli z życiem…!
Udałam się potem na tor, obeszłam go własnymi nogami, obmacałam własnymi rękami i osobiście obmierzyłam. Czytałam kiedyś, ze przedwojenny rekord skoku konia w dal wynosił osiem i pół metra. Wielki Taxis, od płaskiego przed żywopłotem do płaskiego za rowem, miał dziesięć i pół i było to absolutne minimum, co stwierdziłam z największą dokładnością. I zaraz następnego roku widziałam coś, w co nikt nie uwierzył i w co nie uwierzyłabym sama, gdybym nie patrzyła na to własnymi oczami.
Tor tym razem był lekki. Wielki Taxis jest bardzo szeroki. Gonitwa rozdzieliła się na dwie grupy, większość poszła prawą stroną, z lewej były tylko trzy konie, dwa w przedzie, a trzeci tuż za nimi. Na tym trzecim jechał niejaki Chaloupka, w zielonej koszuli, grałam go i byłam nim żywo zainteresowana, nie odrywałam zatem wzroku od tej lewej strony. Dwa pierwsze konie skoczyły, zwaliły się do rowu, widać było łby, kopyta, brzuchy, jeźdźców, wszystko razem skotłowane i na to skoczył trzeci koń z Chaloupką. Zamarłam, przestałam mrugać oczami, musiał, po prostu musiał runąć w to całe kłębowisko! Poszedł płaskim skokiem szorując brzuchem po żywopłocie, wydawało się, ze już się zwali, tymczasem nie, robiło to wrażenie jakby dżokej go uniósł, przeszedł nad kotłowaniną w rowie, nad tymi brzuchami, łbami, kopytami wierzgającymi w powietrzu, wylądował i poszedł dalej!
Obok mnie stał mój ówczesny mąż, mający dużo rzetelnego pojęcia o koniach. Wpatrzony był w prawą stronę przeszkody. Prawie oberwałam mu rękaw od marynarki.
– Przeszedł! – wrzeszczałam dziko. – Przeszedł! Skoczył!!!
– Nie wierzę – odparł krótko typowy mężczyzna.
– No przecież idzie! Patrz! Tam leci!
– Nie wierzę.
Nie uwierzył mi nigdy i nawet nie miałam do niego pretensji. Są to zjawiska na granicy cudów, widzi się i jeszcze własnym oczom nie daje się wiary.
Wtedy właśnie zaistniało tam coś więcej, z dziedziny już nie końskiej, a ludzkiej. Rzecz była nie do pojęcia albo może wręcz przeciwnie, łatwo wytłumaczailna, chociaż sama nie wierzę w nią do dziś dnia, wypisz wymaluj tak samo, jak głupi chłop w Chaloupkę, który przeszedł Wielki Taxis.
Jedna trybuna była akurat w remoncie i ciasnota panowała nieziemska. O żadnych wyznaczonych miejscach nie mogło być mowy, każdy siada! gdzie popadło, siedziska trzeba było pilnować jak worka złota. Pojechaliśmy we czworo, mąż, ja, mój syn i jego narzeczona. Zajęliśmy miejsca, przy kasach kłębił się rozszalały tłum, co najmniej połowa przyjezdnych, Niemcy, Ruskie, Polacy, bez mała cały kapitalizm, nie mówiąc o tubylcach. Piekło na ziemi. Chłop i dziecko odznaczali się wzrostem, który umożliwiał im sięganie wszędzie, ponadto siłą fizyczną, znacznie ułatwiającą dorwanie się do kasy, ja i moja późniejsza synowa pilnowałyśmy miejsc. Na chwilę znikli mi wszyscy, wróciła synowa in spe, podała mi jakiś program, mówiąc, że to mój. Leżał na jednym z naszych krzeseł.