Выбрать главу

Margit Sandemo

Wyspa Nieszczęść

Z norweskiego przełożyła Magdalena Kwiatek-Słoboda

ROZDZIAŁ I

Jest wieczór, a ja znajduję się na statku, który niedawno wyruszył w dziwną podróż. Bardzo się boję, gdyż nie znam jej celu. Wokół panuje mrok, a wszystko spowija głęboka, nieprzenikniona tajemnica.

Przeraża mnie trzeszczący od silniejszych uderzeń fal wiekowy kadłub żaglowca. Czuję lęk, obserwując pnące się ku niebu strzeliste maszty, oplecione pajęczyną lin, które jakby chciały schwytać kogoś w swoją groźną sieć. Cały statek przypomina chwilami postać sędziwego starca, który tylko czeka na śmierć.

Nie wiem, dokąd zmierza ten ponury frachtowiec. Nikt nie chce ze mną rozmawiać, może z wyjątkiem poczciwego niemłodego już marynarza. Wszędzie napotykam mur milczenia.

Opuszczam moją ukochaną Anglię. Na horyzoncie widzę jeszcze cieniutki znikający paseczek ojczystego lądu. Wiem, że już nigdy nie ujrzę tej ziemi, bo powrót oznaczałby dla mnie zgubę. Nie mam po co tam wracać.

Przez chwilę wydawało mi się, że pasażerowie zostali deportowani, ale wygląda na to, że tak nie jest. Znaleźli się tu z własnej woli, a mimo to nikt nie żąda od nich zapłaty.

Co ze mną będzie? Czy ta wyprawa rzeczywiście odsunie ode mnie groźbę śmierci?

Podróżujący nie budzą zaufania. Widzę wiele kobiet o nieprzyjaznych spojrzeniach. Jedna z nich nieustannie wodzi za mną wzrokiem. Czyżby wiedziała…?

Albo tamte trzy dziewczyny w nieskromnych sukniach, stojące przy rufie: są butne, wyzywające i obrzucają mnie pogardliwym, oskarżycielskim spojrzeniem.

Kim są ci wszyscy ludzie, moi współpasażerowie?

Nawet kapitan wydaje się nieżyczliwy i ponury; spogląda na podróżujących tak samo nieprzyjaźnie, jak ciekawscy gapie z nabrzeża.

Co takiego uczyniłam? Dlaczego wszyscy są wobec mnie wrogo usposobieni? Przecież starałam się jak mogłam, by pomóc pani Moore i jej córce Lindzie. Chciałam im pomóc z całego serca, zapominając o ratowaniu własnej skóry…

Dlaczego tak się stało? Pytam o cel podróży marynarza, ale on wykręca się od odpowiedzi. Odwraca wzrok, choć przedtem przecież okazywał mi życzliwość. Dlaczego dałam się wplątać w sprawę, z którą nie miałam nic wspólnego?

Nie, nie wolno mi wracać do tego, co się stało, to zbyt bolesne.

Tak rozmyślała Sharon. W końcu znużona ukryła się w kącie na górnym pokładzie, starając się zapomnieć o dramatycznych wydarzeniach, które sprawiły, że się tu znalazła. Ale one powracały, dziewczyna wciąż przeżywała je od nowa. Od tamtego brzemiennego w skutki dnia upłynęły już trzy tygodnie…

Miasteczko jeszcze spało.

Na zielonych pagórkach, urozmaiconych tu i ówdzie pojedynczymi wierzbami, wybudowano niewielkie białe domki. W tej chwili wyglądały niczym ozłocone porannym słońcem. W jego promieniach zdawały się odpoczywać, skryte w kwitnących, kolorowych ogrodach. Kępka żonkili wyciągała małe główki ku światłu, a rosa spływała łagodnie po żółtych kwiatkach.

Sharon wyszła na podwórze i zmrużyła oczy, oślepiona ostrym blaskiem. Dzień zapowiadał się taki piękny! Nagle ogarnęła ją głęboka radość. Miała za sobą wiele pełnych goryczy i samotności lat spędzonych w sierocińcu, ale teraz stało się to nieważne. Sharon wiedziała, że może liczyć wyłącznie na siebie, a mimo to była spokojna i pełna nadziei. Chłonęła ciszę poranka i wdychała zapach róż.

W domu ktoś od środka zapukał w szybę. Sharon dostrzegła w oknie zmęczoną twarz pani Moore, która przywoływała ją do siebie. To właśnie ona przygarnęła Sharon pod swój dach.

Dziewczyna wielokrotnie wracała myślą do dnia, w którym opiekunka z sierocińca oznajmiła:

– Posłuchaj, Sharon. Tu jest dom dziecka, a ciebie należy już uznać za dorosłą osobę. – W głosie opiekunki brzmiał wyraźny smutek. – Wprawdzie nie wiemy dokładnie, ile masz lat, ale z pewnością przekroczyłaś już dwadzieścia. Nie możemy cię tu trzymać w nieskończoność…

Sharon nie raz zadawała sobie pytanie, co się z nią stanie, gdy trzeba będzie opuścić sierociniec. Łudziła się jednak, że okaże się tu potrzebna: pomagała przecież w kuchni, w biurze i przy wszystkich innych zajęciach. Pracowała bardzo ciężko i często bolący krzyż dawał się jej we znaki. Ileż było takich wieczorów, gdy śmiertelnie zmęczona rzucała się na łóżko.

Z czasem zaszły zmiany, zatrudniono nowych pracowników i Sharon przestała być potrzebna.

– Masz szczęście, Sharon – mówiła dalej opiekunka. – Znam pewną panią, która mieszka za miastem i rozgląda się za pomocą domową. Jej córka pracuje w tutejszym szpitalu. Pani Moore jest słabego zdrowia i nie daje sobie rady sama. Zapewni ci wikt i dach nad głową. Myślę, że to powinno ci wystarczyć.

Rzeczywiście, Sharon była zadowolona ze swojego nowego domu. Pani Moore nie wymagała szczególnej opieki, a gospodarstwo liczyło zaledwie kilka zwierząt. Po półrocznym pobycie u pani Moore Sharon powoli zapominała o trudnych latach spędzonych w sierocińcu.

– Wstała dziś pani bardzo wcześnie, pani Moore – zagadnęła wesoło Sharon, ale zaraz zaniepokojona zatrzymała się w drzwiach.

Pani Moore leżała wsparta wysoko na poduszce i ciężko oddychała. Chciała otworzyć okno, ale nagle poczuła się gorzej.

– Co się pani stało? – Dziewczyna podbiegła do łóżka chorej. – Czy to kolejny atak?

Drobna kobieta przytaknęła.

– Linda… Linda nie wróciła do domu…

Sharon odszukała lekarstwo i podała je gospodyni.

– Linda często się spóźnia – uspokajała. – Nocny dyżur w szpitalu nie zawsze kończy się punktualnie.

Blade wargi pani Moore powoli nabierały koloru.

– Biedna dziewczyna, że też tak ciężko musi pracować! Ale co zrobić? Potrzebne są nam pieniądze. Zwłaszcza teraz, kiedy się tak rozchorowałam…

– Proszę się nie martwić, Linda z pewnością zaraz wróci. To dzielna dziewczyna.

Twarz pani Moore rozjaśnił uśmiech pełen nadziei i miłości.

– Gdyby nie Linda…

Sharon dobrze wiedziała, jak wiele córka znaczy dla pani Moore. Jedynaczka była jej dumą i stanowiła teraz dla matki jedyną podporę. Ojciec Lindy okazał się awanturnikiem i pijakiem, który wszystkie niepowodzenia odbijał sobie na żonie. Jego tryb życia nie mógł doprowadzić do niczego dobrego, toteż któregoś zimowego wieczoru, wracając z suto zakrapianej libacji, zasnął na drodze i zamarzł na śmierć. Pani Moore miała też dwóch synów: pierwszego zastrzelono, gdy usiłował dokonać włamania, drugiego skazano na dożywocie. Matce pozostała jedynie córka, której poświęcała każdą myśl.

– Nie rozumiem, dlaczego jeszcze jej nie ma – wzdychała pani Moore.

Sharon starała się uspokoić chorą. Starsza pani nie powinna się martwić, bo jej stan jeszcze się pogarszał. Sharon wiedziała, że pani Moore nie pozostało już wiele życia.

– Jesteś taką dobrą dziewczyną, Sharon. Często się zastanawiam, skąd bierze się w tobie tyle ciepła i radości? Zawsze promieniejesz jakąś niezwykłą siłą, zupełnie jakbyś była zakochana. Powiedz mi, jak to z tobą jest?

– Nie, skądże, zakochana nie jestem, tylko taki już mam charakter. Cieszę się słońcem, przyrodą, śpiewem ptaków i również tym, że u pani mieszkam. Po prostu kocham życie.

– A czy dobrze ci u nas?

– Lepiej niż bym sobie mogła wymarzyć – odpowiedziała cicho.

– Nie bywa ci czasem smutno? Nie tęsknisz za rówieśnikami, za chłopcami?

Sharon uśmiechnęła się, słysząc tak szczere i życzliwe pytania.

– Jest mi bardzo dobrze. Oczywiście, jak każda dziewczyna mam marzenia, czasami spotykam się z rówieśnikami, rozmawiam z nimi, niekiedy nawet serce zabije mi mocniej. Ale nic więcej się nie dzieje – Sharon wyprostowała się nagle i dodała z blaskiem w oczach: – Wiem, że nadejdzie taki dzień, gdy spotkam tego jedynego, proszę pani. Wtedy wszystko samo się ułoży. Będzie silny, opiekuńczy i na pewno przystojny. Będzie trzymał mnie w ramionach i chronił przed wszystkim, co złe. Tak wyobrażam sobie miłość.