– Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłem. Ale nie mogę ścierpieć, że i ty ją oskarżasz, jakby nie dość było problemów z całą resztą durni. Dziewczyna boi się nawet wychodzić na ulicę!
Choć Sharon ucieszyła się, że Peter stanął w jej obronie, było jej jednak przykro, że niepotrzebnie zakłóciła miłą atmosferę spotkania.
– Jeśli będzie pan mnie potrzebował, panie doktorze, proszę powiedzieć – zwróciła się do Adamsa. – Znam też świetną kandydatkę do pracy w pańskim szpitalu. Ma na imię Margareth.
– Ach, tak, wiem, która to – rzekł nieszczególnie zadowolony. – Pomyślę o tym.
Następnego dnia przy kawie pojawił się kolejny gość: był nim pastor Warden. Powoli przy niewielkim stoliku robiło się tłoczno.
Oprócz kawy i ciasta Sharon przygotowywała także obiady dla siebie, gdyż wciąż obawiała się szykan ze strony innych kobiet. Bywało, że musiała jadać w stołówce, ale zawsze było to ciężkie przeżycie. A jednak wyglądało na to, że niektóre kobiety zaczęły traktować ją przychylniej, jakby pogodziły się z jej istnieniem. Tylko nieliczne nadal obrzucały ją obelżywymi słowami i odnosiły się do niej wrogo. Należała do nich nieprzejednana Doris. Sharon spotykała też Margareth. Przyjaciółka wdzięczna jej była za wstawiennictwo u doktora Adamsa.
– Tak się cieszę z tego zajęcia! Nareszcie nie myślę już tylko o tym, by znaleźć sobie kawalera – mówiła Margareth, a Sharon pojęła, że nikt się jeszcze nie starał o jej rękę.
Ale już po tygodniu pastor pobłogosławił kilku parom. Sharon nie mogła się nadziwić, jak można było decydować o tak ważnych sprawach w ciągu zaledwie kilku dni, dla niej pozostawało to całkiem niezrozumiałe.
Wieczorami, po skończonej pracy Sharon wychodziła na spacery, by odetchnąć nieco świeżym powietrzem. Początkowo nie oddalała się poza teren portu, z czasem jednak, gdy nadal spotykała się z nieprzyjaznymi reakcjami mieszkańców osady, zaczęła wypuszczać się coraz dalej. Z radością obserwowała pulsującą życiem przyrodę, wąchała kwiaty na łąkach, wdychała zapachy lasu. Oddalała się bardziej i bardziej, niejednokrotnie umykając przed mężczyznami, którzy widzieli w niej łatwą zdobycz. Aż kiedyś całkowicie straciła orientację…
ROZDZIAŁ VII
Miało to miejsce pewnego pogodnego popołudnia, gdy Sharon powędrowała w stronę kopalni. Dotarła do najdalej wysuniętej części ogrodzenia i przez dłuższą chwilę przyglądała się magazynom, stalowym konstrukcjom szybów, dźwigom. Wznoszono tu również halę do przetapiania i oczyszczania rudy. Duma Gordona – huta miedzi, była prawie na ukończeniu. Z czasem na pewno wszystko się wokół zmieni, myślała Sharon.
Pracujący tu górnicy, mieszkańcy wyspy, nie stanowili już dla Sharon jednolitej grupy, dziewczyna powoli zaczynała ich rozpoznawać. Jednych lubiła, innych starała się unikać. To wśród nich większość swojego czasu spędzał Gordon, niekiedy pojawiał się tu także Peter. Był to świat dla niej, dziewczyny, zupełnie nieznany.
Sharon ruszyła wzdłuż ogrodzenia i w końcu dotarła na skraj lasu. Spacerowała między drzewami, zbierała kwiaty, przyglądała się nieznanym roślinom i rozmyślała o najróżniejszych sprawach.
Myśląc o Peterze mimowolnie uśmiechała się do siebie. Wprawdzie on właściwie nie rozmawiał z nią po pracy, ale czasem zatrzymywał na niej rozmarzony wzrok i wtedy jego twarz od razu się ożywiała. Sharon zawsze się w takich chwilach rumieniła i zaczynała mówić o czymś zupełnie nieistotnym. Gdyby kiedykolwiek udało jej się uwolnić od oskarżenia, jakie na niej ciążyło, z pewnością mogłaby okazać Peterowi przychylność, rozbudzić uczucie, które w sobie nosiła.
Gordon Saint John w przeciwieństwie do Petera wciąż budził niepokój dziewczyny. Ilekroć pojawiał się w biurze, Sharon odczuwała narastające napięcie. On zawsze traktował ją jak bezbłędnie działającą maszynę, która nie ma prawa się pomylić. W najmniejszym stopniu nie interesowało go, czy Sharon była winna zabójstwa, czy też nie. Nigdy nie wykazywał zainteresowania nią samą i Sharon czuła się tym dotknięta.
Z Peterem rzecz się miała zupełnie inaczej: był sympatyczny i życzliwy…
Tak rozmyślając, wędrowała dalej i dalej, aż wreszcie natknęła się na dużą ostrzegawczą tablicę:
„UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO! WSTĘP WZBRONIONY!”
Podniosła wzrok: na wprost niej, po drugiej stronie niewielkiej, z rzadka porośniętej krzakami łąki, wznosiły się ruiny zamku. W zapadającym zmroku wyglądały ponuro i groźnie. Wysokie wieże wyciągały się ku niebu niby pokiereszowane dłonie. Gdy Sharon wyobraziła sobie je w blasku księżyca, otulone wieczorną mgłą, ciarki przeszły jej po plecach. Prawdziwe królestwo złych mocy!
Nie, to przecież dziecinada. To tylko fantazje i legendy! Poza tym Sharon nigdy nie ośmieliłaby się zlekceważyć zakazu zabraniającego zbliżania się do zamku. Nie wierzyła w niesamowite opowieści o czarowniku, ale z drugiej strony rany na skórze Andy’ego nie pojawiły się bez przyczyny. Sharon każdego dnia z daleka rzucała okiem na zamkowe wieże i zawsze widok ten budził w niej bliżej nieokreślony strach. Tymczasem teraz była w lesie zupełnie sama, a ruiny ponurego zamku znajdowały się właściwie niedaleko. Uznała, że najlepiej oddalić się z tego miejsca, ale nie poszła do domu, tylko w kierunku północno-zachodnim, pozostawiając stare zamczysko po swojej prawej stronie.
Sharon korciło, by dotrzeć do tej części wyspy, której jeszcze nie znała. Nie chciała się jednak zbytnio oddalać od ruin, gdyż mimo wszystko stanowiły dla niej punkt orientacyjny. Starała się nie tracić z oczu murów, które teraz spowijała delikatna mgiełka.
Tutejszy las nie należał do wymarzonych na samotne spacery. Rosło w nim mnóstwo dzikich, nieznanych roślin, a wyboiste kamienne podłoże sprawiało, że dziewczyna co chwila się potykała. Zmęczona, z trudem pokonywała niewysokie, lecz strome wzniesienia. Stopniowo krajobraz się zmieniał, aż w końcu Sharon znalazła się na gołych, niczym nie porośniętych skałkach. Stąd znowu poczuła zapach morza.
Nagle zatrzymała się w pół drogi. Skałka kończyła się urwiskiem, które opadało raptownie prosto we wzburzoną toń. Las za plecami Sharon powoli pogrążał się w ciemnościach, ale tu, blisko otwartego morza, było dużo jaśniej. Dziewczyna zdumiała się, widząc w oddali nieliczne wysepki, ale przypomniała sobie, że właśnie od tej strony leży wybrzeże Kanady. Wydawało jej się nawet, że na horyzoncie dostrzega cieniutki paseczek lądu.
Odwróciła się i ponownie ujrzała ruiny zamku, tym razem już z zupełnie innej perspektywy: budowla górowała teraz na jednym z najwyższych wzniesień. Choć znajdowała się dość daleko, ponura aura nawet stamtąd oddziaływała na Sharon. Dziewczyna zauważyła, że od zachodniej strony mury zamku schodziły prawie do samego morza. Ostatni ich fragment został prawdopodobnie podmyty przez fale i teraz przypominał otwartą ranę.
Więc to miejsce wybrał sobie ów osławiony francuski możnowładca, o którym mówiono, że zaprzedał duszę diabłu! Ile było w tej legendzie prawdy, nie wiedziała. Czy on nadal panuje nad swoimi włościami, czy nadal nikogo do swej siedziby nie dopuszcza? Żaden z mieszkańców wyspy, nawet Peter, nie miał odwagi zbliżać się do zamku. Gordon wprawdzie nigdy nie wspominał słowem o tej historii, ale skąd brałyby się te okropne rany, których nabawili się ciekawscy, gdyby choć w części nie była ona prawdziwa?
Sharon otrząsnęła się z dręczących ją myśli i ruszyła w drogę powrotną. Nie chciała pamiętać o bogatym Francuzie, którego wygnano z własnej ojczyzny. Nie chciała myśleć o jego samotnym życiu na zamku, gdzie w braku innych zajęć poświęcał się czarom i zgłębiał tajniki magii, aż wreszcie zmarł w zapomnieniu, a nikt nie zadbał o jego pochówek. Nikt nie wie, kiedy i dlaczego zmarł. A może nigdy nie miało to miejsca?