Nie, znowu te bajki. To wszystko wina niezwykłej atmosfery, jaką wywołują ruiny. Teraz trzeba skupić się na drodze do domu.
Odszukanie ścieżki, którą tu przyszła, wcale nie okazało się łatwe. Wszystkie wzniesienia i doliny wydawały się Sharon niemal jednakowe. Po jakimś czasie dziewczyna przestraszyła się nie na żarty, zupełnie nie wiedziała, gdzie się znajduje, gdyż w pewnej chwili straciła zamek z oczu. Odetchnęła jednak z ulgą, gdy po wyjściu z lasu na otwartą przestrzeń dostrzegła znowu ruiny, tym razem w znacznej odległości.
Udało się, udało! pomyślała uradowana.
Ponownie weszła do lasu. Było już prawie ciemno, więc przyśpieszyła kroku. Z minuty na minutę czuła coraz większe zmęczenie i wciąż narastający strach. Szła teraz szybko, mijając kolejne dolinki i wzniesienia. Gdy była już pewna, że za moment wydostanie się spomiędzy drzew i ujrzy znaną ścieżkę do domu, przystanęła na chwilę zdyszana.
Poczuła, że serce wali jej niczym młot i że zaraz zemdleje.
Co to jest, czemu jestem taka zmęczona? Przecież powinnam iść dalej!
Ale chwilę później Sharon musiała ponownie przystanąć i oprzeć się o drzewo. Było jej niedobrze, w głowie dudniło i pulsowało z niezwykłą siłą. W końcu zachwiała się i upadła.
Boże, jestem chora! Serce mi pęka! pomyślała przerażona. Wszystko wokół wirowało. Sharon nie wiedziała, kiedy się podniosła, w jakim kierunku szła, a raczej zataczała się, kalecząc stopy. Pchana instynktem samozachowawczym, uparcie podążała naprzód.
A Gordon posądzał mnie o brak siły woli! Gdyby mnie teraz widział! pomyślała.
W pewnej chwili zorientowała się, że znowu upadła. Resztką sił dźwignęła się na kolana. Wydawało się jej, że za chwilę całkiem straci przytomność. Przecież nie mogę tu zostać, muszę wracać do domu! powtarzała sobie w duchu. Zrobiło się całkiem ciemno i nawet gdyby ktoś mnie szukał, nigdy mnie tu nie odnajdzie!
Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Nigdy przedtem nie chorowała. Czyżby tak silne przemęczenie? Nie, było to coś gorszego: duszności, które nie pozwalały oddychać. Musi pokonać to uczucie!
Byle tylko nie poddać się i nie zasnąć. W pewnej chwili zamroczenie i ucisk w płucach jakby zelżały. Sharon dokuczał przejmujący ból głowy, ale powoli wracała do siebie. Cały czas znajdowała się w lesie, ale teraz pod stopami wyczuła dróżkę i już z niej nie zbaczała. Nie była pewna kierunku, ale miała nadzieję, że posuwa się we właściwą stronę.
Niespodziewany atak słabości jeszcze nie do końca minął, Sharon musiała co chwila przystawać, aż w końcu przysiadła na kępce mchu. Oddychała głęboko, a przed oczami migały jej tysiące maleńkich ogników.
Nagle…
Najpierw sądziła, że to przywidzenie. Ujrzała przed sobą jakąś postać, wynurzającą się z ciemności pośród kępy drzew po drugiej stronie dolinki, w której odpoczywała.
Sharon szeroko otworzyła oczy, żeby lepiej widzieć. Nabrała powietrza do płuc. Tam ktoś był!
Ktoś lub coś, co zlewało się z okalającymi ową postać drzewami. Gdy tak siedziała, sparaliżowana strachem, wyraźniej dostrzegła kontury na tle gałęzi i krzaków.
Była to istota przypominająca wyjątkowo zdeformowanego człowieka. Rysy twarzy przeraziły dziewczynę w sposób nieopisany, nikogo o tak okropnej powierzchowności nigdy przedtem nie widziała. Ujrzała też błysk w ogromnych ślepiach, a poza tym wydawało się jej, że postać w ogromnych dłoniach trzyma coś, co do złudzenia przypomina węża!
Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie, skoczyła na równe nogi i pognała na oślep przed siebie. Odnosiła wrażenie, że cały czas za plecami słyszy ciężkie, powolne stąpanie.
Niewiele widziała w ciemnościach, ale uciekała, potykając się i upadając. Była przekonana, że ktoś ją ściga, ale stopniowo kroki stawały się coraz wolniejsze, aż w końcu ucichły.
Teraz nogi niosły ją same. Z głośnym łkaniem Sharon biegła dalej, nie zważając na to, że zaczepia suknią o gałęzie drzew i krzaki.
W końcu las się przerzedził i pojaśniało. Dziewczyna zorientowała się, że jest na dróżce, która bez wątpienia prowadziła od zamku ku portowi. Miała pewność, iż nie zbłądzi. Dostrzegła nawet dalekie światła baraków w osadzie.
Rynek był pusty. Sharon dotarła do targowiska i skierowała się do biura, ale nie do swojego pokoju. Ledwo żywa, bez wahania ruszyła korytarzem łączącym biuro z tą częścią budynku, w której mieszkali Peter i Gordon. Była tu po raz pierwszy.
W jednym z pomieszczeń paliło się światło. Sharon podeszła bliżej. Wchodząc do pokoju, w którym obaj pracodawcy grali w szachy, potknęła się o próg.
– Sharon, na miłość boską! Jak ty wyglądasz! – zawołali jednocześnie.
Peter doskoczył do dziewczyny i posadził ją na kanapie.
– Co się stało? – zapytał przerażony.
– Mów wreszcie, co się wydarzyło? – krzyknął zniecierpliwiony Gordon.
– Poczekaj, nie widzisz, że ona nie może wydobyć z siebie głosu? – przerwał mu Peter. – No, już dobrze. Uspokój się i oddychaj głęboko. Spokojnie! Jesteś bezpieczna.
– Peter, przynieś szklankę wina! – polecił Gordon, siadając na brzegu kanapy.
Nagle schwycił dziewczynę za przeguby rąk i zawołał:
– Sharon, chyba nie byłaś w pobliżu zaniku?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Bogu dzięki – powiedział z wyraźną ulgą w głosie. Po raz pierwszy Sharon usłyszała, że Gordon mówi coś na temat zamku. Przekonała się, że i on wierzy, iż ponura budowla kryje jakąś tajemnicę.
Tymczasem w drzwiach pojawił się Peter ze szklanką wina, nakłonił Sharon, by je wypiła, a potem zapytał cicho:
– Czy ktoś wyrządził ci krzywdę… wiesz, co mam na myśli?
Sharon znowu pokręciła przecząco głową.
– Może nie miałaby nic… – zaczął Gordon, ale ugryzł się w język. – Sharon, przepraszam, naprawdę nie chciałem.
A więc w ten sposób o niej myślał! Tak ją to zabolało, że się rozpłakała. Opanowała się jednak szybko. Nie chciała, by Gordon widział ją w takim stanie.
– Czy inne kobiety znowu ci dokuczały? – dopytywał się Peter.
Wreszcie Sharon udało się zebrać trochę sił i wyjaśniła:
– Nie, nic takiego. Ale widziałam coś przerażającego.
Dopiła wina, po czym zaczęła opowiadać. Najpierw w jej głosie wyczuwało się wyraźne zdenerwowanie, potem jednak mówiła już dużo spokojniej. Nie przerywali jej, patrzyli tylko na nią z coraz większym zdumieniem.
– Co to wszystko ma znaczyć? – zapytał oszołomiony Peter.
– Czy jesteś pewna, że to wszystko naprawdę się wydarzyło? – dodał Gordon.
Peter obruszył się:
– Widzisz przecież, że dziewczyna jest w szoku. Czy na pewno nie byłaś w pobliżu zamku?
– Daję słowo. Znajdowałam się raczej z drugiej strony, niedaleko ogrodzenia kopalni. W każdym razie zamek znajdował się daleko na północny zachód.
– Rzadko kto pojawia się w tamtych rejonach. Czyżby i tam zawitał?
– W opowieści Sharon nic nie wskazuje na to, że widziała czarownika – skonstatował Gordon. – On powinien być ubrany w luźny płaszcz z kimonowymi rękawami, tak by trochę przypominał nietoperza. Poza tym musiałby mieć żółte oczy. Kogo mogła zatem widzieć Sharon?
– A to dziwne zamroczenie? – pytał w zadumie Peter. – Zgadza się co do joty z opowieściami robotników, którzy znaleźli się w pobliżu zamku.
– Przysięgam, że nie byłam koło zamku! – upierała się Sharon. – Zawróciłam przy tablicy i dalej już nie podchodziłam.
– W każdym razie proszę cię, żebyś nigdy więcej nie wybierała się na takie samotne wędrówki – rzekł kategorycznym tonem Gordon.