Gordon zamilkł. Także słuchający nie byli w stanie nic powiedzieć.
– Nie raz przychodziło mi do głowy, że to może jakaś trucizna w postaci oparów, ale nie słyszałem o żadnej, która wywoływałaby podobne objawy. Być może mieszkańcy Ameryki od razu by wiedzieli, że chodzi o tę właśnie roślinę, ale nam, Europejczykom, jest ona zupełnie nieznana. Sharon, przyjrzyj się rysunkowi. Czy to ta sama roślina, którą widziałaś w Dolinie Śmierci?
– Wtedy było bardzo ciemno, więc nie pamiętam – powiedziała zaskoczona. – Ale przypominam sobie, że zaplątałam się w jakieś kłącza. Myślę, że to mógł być właśnie sumak.
– A czy zadrapałaś się w okolicy kolan?
– Nie musiała – wtrącił pastor. – Tu piszą, że nawet samo dotknięcie może wywołać chorobę.
– Tego wieczoru podarła mi się spódnica, a poza tym zasłabłam i pełzałam na czworakach.
– To rozwiewa wszelkie wątpliwości – stwierdził Gordon. – Dobrze, że poleciłem wam dzisiaj założyć rękawice. Dokładnie pamiętam moją pierwszą wyprawę na zamek; tylko ci, którzy coś nieśli, nie mieli żadnych wyprysków na skórze. Pozostali opierali się o skałę, co było zupełnie naturalne. Wygląda więc na to, że oni smarują ścianę tą trucizną, na wypadek gdyby się zjawił ktoś niepożądany.
– Kogo masz na myśli, mówiąc „oni”? – spytał Andy.
– Hm, to się dopiero okaże – odpowiedział Gordon. – Trzech spotkaliśmy na schodach, jednego z nich widziała Sharon w dolinie, jeden stracił życie, gdyż usiłował nam pomóc, podrzucając tajemniczą księgę. Ostatni to sam demon, pan zamkowych włości.
– Mamy jeszcze jednego – powiedziała w zamyśleniu Sharon.
– Kogo?
– Lindę.
– No tak. Chyba że trzymają ją jako zakładnika. Ale znając jej przebiegłość, podejrzewam, że przyłączyła się do bandy. Właściwie może ich być nawet mniej: mężczyzna, którego zamordowano, mógł przecież być tym, którego spotkała Sharon.
– Przepraszam, ale chciałbym coś dodać – do rozmowy wtrącił się teraz jeden z górników.
– Tak?
Mężczyzna odchrząknął, po czym zaczął wolno mówić.
– Mogę się mylić i nie chciałbym na nikogo rzucać podejrzeń, ale wiem o grupie kilku górników, którzy zazwyczaj spędzają przerwę śniadaniową w pobliżu ślepego chodnika. Odpoczywają w takim miejscu, które pozwala im na ciągłe obserwowanie przechodzących osób.
Do rozmowy wtrącił się inny górnik:
– Chodzi o to, że mają swobodny dostęp do wydobytej, zważonej już miedzi. Że też nie przyszło nam to wcześniej do głowy!
– To wcale nie było takie proste – rzekł Gordon. – Przecież nikt z nas nie przypuszczał, że jest tu taka świetna kryjówka. Pamiętacie, ilu ich jest i którzy to?
Górnik zastanawiał się przez chwilę: – Pięciu, może sześciu – powiedział i wymienił kilka nazwisk. – Teraz przypomniałem sobie, że ten, który nagle zmarł, także należał do grupy.
– Świetnie! Więc jesteśmy na dobrym tropie! Pozostało zatem pięciu. Tylko kim jest sam demon?
– A może najpierw wydostalibyśmy się na powierzchnię? – zaproponowała niepewnie Margareth. – Wcale mi się tu nie podoba.
– Oczywiście – przytaknął jakby nieobecny duchem Gordon. – Wsiadajcie do windy.
Winda zaczęła trzeszczeć i skrzypieć. Sharon zamarła, wstrzymując oddech. A jeśli winda znowu się urwie?
– Tak więc węże, które przedstawiła na rysunku Sharon, mogły być lianami lub kłączami? – upewniał się Andy.
Nareszcie winda się zatrzymała. Sharon dopiero teraz odzyskała mowę.
– Myślę, że tak. Może urwali kilka pnączy, by posmarować ich sokiem ścianę skalną?
– To całkiem możliwe – zgodził się Peter. – Myślę, że rzecz miała się tak: czarownik, który faktycznie mieszkał na zamku przed trzystoma laty, odkrył tajemnicę straszliwej doliny, w której rosły trujące rośliny. Dlatego nadał jej nazwę: „Dolina Śmierci”. Podejrzewam, że wtedy sumak nie rósł jeszcze w pobliżu zamku. Być może to czarownik przesadził rośliny, ale mogły także rozsiać się tam same. Jest też możliwe, że ktoś całkiem niedawno je przesadził. Tak, to by miało sens: ktokolwiek zjawi się w pobliżu zamku, uwierzy w starą legendę. Dlatego ona wciąż żyje. Rozumiecie?
– Chyba tak – powiedziała Sharon. – Jeśli to prawda, podejrzewam, że zbierają rośliny w Dolinie Śmierci. Ale skoro uważacie, że spotkaliśmy ludzi z krwi i kości, to dlaczego tak przedziwnie wyglądają?
– Mają na sobie maski gazowe.
– Co takiego?
– Maski gazowe. Wykorzystuje się je w niektórych fabrykach, tam gdzie wydzielają się trujące opary. Ogromne, żółtawe ślepia to okulary, „pysk” jest rodzajem filtra, który zabezpiecza usta i nos. Ich ubranie wskazuje na to, że chronią też ręce i całe ciało przed skutkami roślinnych wyziewów.
– Słuchajcie! – wykrzyknęła podniecona Sharon. – To znaczy, że i my moglibyśmy bezpiecznie udać się na zamek!
– Właśnie – przytaknął Gordon i zaraz dodał: – I chyba nie ma co tracić czasu, bo zgaśnie zielone światełko. Ochotnicy, ręka do góry!
Zgłosili się wszyscy.
ROZDZIAŁ XXIII
Po raz kolejny stanęli u stóp pechowych zamkowych schodów.
Było zupełnie ciemno, północ dawno minęła.
Na wpół zrujnowana budowla przytłaczała ich swoim ogromem. W pustych pomieszczeniach hulał wiatr, potęgując wrażenie tajemnicy i grozy.
Przygotowanie dziewięciu masek gazowych zajęło im trochę czasu, więc już ich nie sprawdzali. Postarali się tylko, by ubrania chroniły całe ciało. Gdy dotarli na miejsce, zielonkawe światełko na zamku już zgasło.
Nikt nie protestował, gdy Sharon i Margareth zdecydowały się uczestniczyć w tej nocnej wyprawie. Poprzedniego wieczoru, gdy demon usiłował nastraszyć Sharon, Gordon przeraził się nie na żarty. Dziś za żadne skarby nie spuściłby żony z oczu. Margareth dobrze wiedziała, co może grozić im wszystkim na zamku. W tej sytuacji jej umiejętności jako pielęgniarki mogły się okazać wprost bezcenne.
Nie mieli odwagi rozpalić pochodni. Nocne ciemności rozjaśniał jedynie żółtawy rożek księżyca, który wychylał się co jakiś czas zza gnanych wiatrem chmur. Nierówne, śliskie schody sprawiały, że musieli posuwać się naprzód ze szczególną ostrożnością.
Minęli miejsce, gdzie stopnie skręcały pod ostrym kątem. Tej nocy demon nie czekał na intruzów na szczycie schodów. Ciszę przeciął szczęk żelaza; to mężczyźni odbezpieczyli swoje strzelby. Nie zmagali się już z duchami, tym razem mieli przeciw sobie ludzi, kolegów, z którymi na co dzień pracowali. Nie wiedzieli, ilu ich będzie, ale spodziewali się przynajmniej pięciu.
Dotarli wreszcie do szczytu schodów i ukryli się za załomem ściany. W zamku panowała głęboka cisza.
Serce podchodziło Sharon do gardła. Ruiny znajdowały się na wyjątkowym odludziu, lecz cała grupa wiedziała, że w środku ktoś jest. Ktoś lub coś. Bo może mieszka tu sam czarownik sprzed trzystu lat? Gdyby mieli spotkać tu żywych ludzi, coś musiałoby się dziać, nie byłoby tak przeraźliwie cicho! Ale gdzież on się ukrywa? Może za chwilę ukaże się im, tak jak poprzednio, przy wjeździe, świecąc żółtymi ślepiami? A może krąży tu jego duch?
Gordon i Percy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym jako pierwsi ruszyli naprzód. Jak dotąd oni byli najbardziej odporni na trujące działanie sumaka. Sharon wyciągnęła ku mężowi dłoń.
– Gordon… – wyszeptała.
Przystanął.
– Tak, kochanie?
– Uważaj na siebie.
W jego oczach dostrzegła błysk radości. Pokiwał głową na znak, że będzie się pilnował.