Sharon wytężała wzrok, by nie stracić odchodzących mężczyzn z oczu, ale nie na wiele się to zdało. Po kilkunastu krokach zniknęli w ciemności. Następne minuty ciągnęły się w nieskończoność. Sharon drżała ze strachu i niepokoju. A jeśli coś im się stało i teraz leżą nieprzytomni? Po chwili jednak coś poruszyło się w mroku i Sharon ujrzała zbliżającego się Gordona.
– Jak na razie wszystko idzie jak po maśle – oznajmił zadowolony. – Percy czeka przy wjeździe. Po czarowniku ani śladu. Chodźcie!
Ruszyli w ślad za Gordonem. Sharon przez chwilę poczuła, że kręci jej się w głowie, ale zawroty szybko minęły i już znaleźli się przy Percym.
Dokuczał im brak światła, co chwila potykali się o nierówne podłoże, lecz nie chcieli zapalać pochodni. Szli po kamieniach, spomiędzy których wyrastały kępki trawy. Gdy dotarli do ogromnych, ciężkich wrót, Gordon polecił wszystkim, by zdjęli maski ochronne.
– Że też wrota tak się dobrze zachowały przez tyle lat! – zdumiała się Sharon.
Gordon popchnął lekko drzwi, które dość łatwo się uchyliły. Ze środka poczuli zimniejszy powiew powietrza.
Wyglądało na to, że strop albo się zawalił, albo też znaleźli się na zamkowym dziedzińcu. W nocnych ciemnościach nie byli w stanie tego określić. Sharon dostrzegła obie wieże – jedną w ruinie, drugą zaś w zupełnie znośnym stanie. Wzdłuż murów wiodła niewielka galeryjka, pod którą w kilku miejscach majaczyły drzwi prowadzące prawdopodobnie do zamkowych pomieszczeń.
Sharon poczuła na ramieniu silną męską dłoń i ktoś wskazał palcem w górę. Dziewczyna podniosła głowę i z trudem stłumiła okrzyk przerażenia. Wysoko, na galerii, w niewielkiej odległości od wieży, jawił się potężny nieruchomy demon, odziany w długi, targany wiatrem płaszcz. Tym razem jego oczy pozostawały przymknięte i nie lśniły żółtym blaskiem. Cała ponura sylwetka, straszna niczym nagrobny głaz, rysowała się na tle granatowego mrocznego nieba.
– Nie bój się – szeptał jej do ucha Gordon. – Pamiętaj, że nie ma tu nic nadprzyrodzonego.
Sharon chciała wierzyć, że Gordon ma rację, lecz nie do końca jej się to udawało. Przerażająca postać na galerii nie przypominała ducha, a jednak żadna żywa istota nie mogłaby tak stać na wąskim skrawku muru, na dodatek na takim wietrze.
Pokonując lęk Sharon postąpiła kilka kroków naprzód, podążając za innymi.
W następnej chwili cała grupa, sparaliżowana strachem, zamarła. Gordon złapał Sharon wpół i błyskawicznie pociągnął pod ścianę. Demon stojący na górze najpierw wzniósł ramiona w niebo, po czym, wydając z siebie nieludzki odgłos, rzucił się w dół niczym gigantycznych rozmiarów nietoperz.
Sharon była bliska szaleństwa. Zanim pomyślała, co należy zrobić, wszyscy padli na ziemię, ona zaś zakryła głowę rękoma i przytuliła się do Gordona.
Kiedy nad zamkiem ponownie zapadła cisza, dziewczyna odważyła się podnieść wzrok.
– Gdzie on się podział? – szepnęła pobladłymi wargami.
– Nie wiem – odparł Gordon. – Zniknął gdzieś pod galerią.
Pozostali powoli podnosili się z ziemi, ale na ich twarzach wciąż malowało się obłędne przerażenie. Sharon dopiero teraz spostrzegła, że odruchowo przytuliła się do męża. Kiedy strach ustąpił, zapragnęła jak najszybciej wyzwolić się z jego objęć.
– Wybacz mi, Gordonie – rzekła przepraszająco. – Nie chciałam rzucać ci się w ramiona, nie zrozum tego opacznie, proszę. Naprawdę nie chciałam być… być bezwstydna!
– Cicho! Nie mów takich głupstw! Dlaczego się mnie boisz, dlaczego? Czy nie rozumiesz, że to całkiem naturalne, iż w momencie zagrożenia szukamy własnej bliskości? Kocham cię tak mocno, że serce omal mi nie pęknie. Przecież wiem, że nie jesteś bezwstydna!
Ale te słowa nie pomogły. Sharon odsunęła się od Gordona. Stała teraz, ciężko oddychając.
– Co to było? – zapytał cicho Percy. – Jak to wyjaśnicie?
– Jeszcze nie wiem – odparł Gordon, który starał się wyrównać oddech. – Może… Cicho!
Nasłuchiwali w napięciu. Gdzieś z oddali, z okolicy wieży, doszły ich urywane, przyciszone głosy.
– Szybko! Wskakujcie do środka! – rzucił Gordon, znikając w najbliższych drzwiach.
Sharon niepewnie przemierzała ciemny, cuchnący pleśnią korytarz, starając się nie wpadać na kolegów, którzy co chwila potykali się na nierównej podłodze. Gordon czekał na nich przy najbliższym rogu. Zorientowali się, że na dziedzińcu pojawił się ktoś obcy. Zobaczyli także nikły blask lampy. Świeciło się także w pomieszczeniu znajdującym się pod zachowaną w całości wieżą.
– Ktoś tam jest! – rozległo się na dziedzińcu.
– To niemożliwe! Przecież nikt nie doszedłby dalej niż do polany.
– Co ty, sam słyszałem krzyk czarownika, który gdzieś się ulotnił. Zresztą wy chyba też słyszeliście?
– Tu na pewno nikogo nie ma.
– Nie traćcie czasu na rozmowy – odezwał się trzeci mężczyzna. – Pospieszcie się! Musimy się stąd wynieść w ciągu godziny. Zostań na straży. Jeśli nikogo nie zauważysz, ruszaj za nami.
Dwaj mężczyźni zawrócili ku zamkowej wieży, przymykając uchylone drzwi. Dziedziniec pogrążony był teraz w ciemnościach.
Po chwili Gordon i jego przyjaciele usłyszeli ciche zgrzytnięcie dobiegające od strony wieży.
Mężczyzna, który pozostał na straży, przechadzał się tam i z powrotem.
– Percy – szepnął Peter. – Bierzemy go?
Percy tylko mruknął, co oznaczało aprobatę.
Dwa cienie wyśliznęły się bezszelestnie na zewnątrz. Za moment Sharon usłyszała głuche uderzenie i już mężczyźni byli z powrotem, wlokąc za sobą ogłuszonego strażnika. Błyskawicznie skrępowali go i porzucili w kącie.
– Jednego mamy z głowy – stwierdził Peter z zadowoleniem.
– Nie będziemy wypuszczać się w poprzek dziedzińca – rzekł Gordon. – Idziemy dalej korytarzem. Sharon, trzymaj się blisko mnie.
Posuwali się po omacku w kompletnych ciemnościach, nie wiedząc, jakie przeszkody napotkają po drodze. Co jakiś czas natrafiali na kolejne drzwi. Jak przypuszczali, szli przez zamkowe pokoje.
Korytarz zakręcał pod kątem prostym. Nad głowami mieli teraz zrujnowaną wieżę, jedną z dwóch, które ocalały. Dziura w dachu rozjaśniła nieco ciemności. Stanęli koło drzwi, które zapewne prowadziły do pomieszczenia tuż pod samą wieżą.
Gordon zatrzymał się zdezorientowany.
– Chodźmy dalej – powiedział Peter. – Tamci ludzie zniknęli w następnej wieży.
Korytarz ciągnął się teraz wzdłuż linii brzegowej. Niektóre pokoje miały nieduże okienka wychodzące na morze. Dawały one nieco więcej światła.
Andy wszedł do jednego z pokoi i wyjrzał ciekawie przez okrągły otwór.
– Chodźcie tu – wyszeptał.
Okno było naprawdę nieduże, podchodzili więc kolejno rzucić okiem na zewnątrz.
W głębi zatoki, pokonując kołysanie fal, cumował statek transportowy. Małe latarenki na pokładzie wyglądały jak mrugające na niebie gwiazdy. Kiedy Sharon przeniosła spojrzenie na brzeg, jej oczom ukazała się stalowa konstrukcja, która przypominała podnośnik albo dźwig. Duży ładunek zjeżdżał właśnie z zamku na dół, prosto na pokład. Sharon od razu pomyślała, że tym ładunkiem może być skradziona ruda.
– Ach, więc tu znika drogocenny chalkopiryt! – odezwała się do Gordona. – A przecież tak wiele wysiłku kosztuje was jego wydobycie…
– To prawda, ale tamci mężczyźni wcale nie mają lżej od nas – odparł sucho Gordon. – Tylko jak ich dopaść, zanim statek opuści wyspę? Chłopaki, co robić?
– Wiemy przynajmniej, co oznacza zielonkawe światełko na wieży – powiedział Peter. – To na pewno sygnał dla statku, który, jak sądzę, czeka na znak przy którejś z pobliskich wysepek. Tylko nie pojmuję, dlaczego właśnie zielonkawe?