– Mnie się wydaje – wtrącił się pastor – że zależy im na stworzeniu aury tajemniczości i magii. Nikt z mieszkańców osady nie odważy się tu podejść w trakcie samego załadunku. Uzyskanie zielonej poświaty nie jest wielką sztuką.
Gordon zastanawiał się w skupieniu.
– Wszyscy na wyspie wiedzą, że zamierzamy ostatecznie rozwikłać tajemnicę zamczyska. Coś mi mówi, że to ostatni załadunek. Ci, którzy mają coś wspólnego z kradzieżami, na pewno zabiorą się tym kursem.
– Racja – przytaknęła Sharon. – Mogę się też założyć, że na pokładzie znajduje się Linda.
– Na pewno. Ale oni nie wiedzą, że wyjaśniliśmy także sprawę kradzieży rudy. Tak czy owak, musimy się spieszyć.
Sharon zadrżała. Pozostała jeszcze jedna tajemnica: czarownik. Odnosiła wrażenie, że postać ta to nie tylko wytwór ludzkiej wyobraźni, wydawało jej się, że czarownik był prawdziwy, o ile tak można wyrazić się o postaci z zaświatów.
– Zobaczymy, co też dzieje się w drugiej wieży – oświadczył Gordon.
Znowu skradali się korytarzem, ale teraz nie sprawiało im to większych trudności: tu i ówdzie ściany częściowo się zawaliły, tak że do środka wpadało światło księżyca. Z końca korytarza docierał delikatny blask lampy. Była tam niegdyś ściana, teraz w ruinie. Otwór niedokładnie przesłonięto deskami. Tu spodziewali się znaleźć spory zapas skradzionej rudy. Stąd także prawdopodobnie obsługiwano dźwig, przenoszący chalkopiryt na pokład statku.
Ich podniecenie rosło, toteż przyśpieszyli kroku. Nie zdążyli jednak dotrzeć do końca korytarza, gdy otworzyły się jakieś drzwi, które minęli wcześniej. Zrobiło się nagle całkiem jasno, a jakiś mężczyzna krzyknął ostrzegawczo do swoich kompanów. W następnej sekundzie dokoła zapanował niesamowity chaos.
Przerażony Gordon zawołał do żony:
– Sharon, uciekaj! Oni mają broń!
Zrozumiała, że będzie tylko zawadzać, i w mgnieniu oka ruszyła z powrotem, szukając jakiegoś ukrycia. Ktoś wystrzelił z pistoletu. Sharon wykrzyknęła imię męża, ale jej krzyk zmieszał się z echem strzału.
– Już dobrze, nic się nie bój – usłyszała niedaleko uspokajający głos Gordona.
W pierwszej chwili pomyślała, że ukryje się w jakimś pokoju, ale zaraz uznała, że nie jest to całkiem bezpieczne. Gdy spostrzegła, że ktoś biegnie w stronę pomieszczenia leżącego tuż przy zamkowej wieży, podążyła w tym samym kierunku.
To na pewno Margareth, pomyślała. A ponieważ płynął stamtąd strumień światła, które teraz wydawało się jej błogosławieństwem, przyspieszyła kroku. Gdy po omacku dotarła wreszcie do upragnionych drzwi, bez zastanowienia zamknęła je za sobą.
Pełna zdumienia poczęła rozglądać się po półokrągłej sali, którą rozświetlało światełko lampy naftowej. U stóp Sharon znajdowały się kamienne schodki prowadzące w dół do przestronnego pomieszczenia o wysokim stropie i bardzo grubych ścianach. Ale największe zdumienie dziewczyny wywołały przedmioty, jakie tu zobaczyła.
Zeszła powoli schodkami w dół. Były tam półki, na których stały pokaźnej grubości księgi, wokół leżały też przedziwne stroje, które pod najdelikatniejszym nawet dotknięciem po prostu się rozpadały. Sharon z przerażeniem patrzyła na straszne przedmioty niewiadomego przeznaczenia. Ludzka czaszka, wypchane korpusy zwierząt i ptaków, tajemnicze naczynia.
Sharon zadrżała. Za jej plecami ktoś się poruszył. Zupełnie zapomniała, że jakaś osoba wbiegła tu przed nią.
– Margareth, czy to ty? – zapytała niepewnie, nie odwracając głowy.
Nikt nie odpowiedział.
Mój Boże! pomyślała z rosnącym przerażeniem. A może to któryś ze złodziei rudy? Co teraz robić?
Odwróciła się powolutku i wtedy jej serce zamarło, a z ust wydobył się przeciągły jęk.
Wysoko na schodkach stała potężna postać, rzucając na ścianę za sobą jeszcze większy cień. Sharon odniosła wrażenie, że ścina się jej krew w żyłach. Tę postać znała aż za dobrze. Ciemny, powłóczysty płaszcz zwisał do samej ziemi, a spod siwiejącej czupryny patrzyła na nią para żółtych ślepi.
Sharon miała przed sobą czarownika z Wyspy Nieszczęść.
ROZDZIAŁ XXIV
Chciała krzyknąć, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Jak zaklęta wpatrywała się w tę okropną, szarą, zniszczoną twarz o wydatnych wargach wykrzywionych w pogardliwym uśmiechu. Taki sam uśmiech posłał jej czarownik tego dnia, gdy pojawił się w osadzie.
Gordonie, Gordonie, gdzie jesteś? myślała przerażona, ale wiedziała, że nie ma go po co wołać. A jeśli przytrafiło mu się coś złego? Nie, tak nie można myśleć!
Stała bez ruchu. Czarownik natomiast zaczął powoli schodzić ze schodków i zbliżać się w jej kierunku. Wielką dłonią sięgnął ku lampie i po chwili salę ogarnęły ciemności.
Sharon oddychała płytko, a serce biło jej jak szalone. Czy on mnie widzi po ciemku? zastanawiała się. Ja przynajmniej widzę te jego ślepia! Wiem, gdzie się znajduje, więc może uda mi się go wyminąć i wydostać stąd? Żebym tylko nie dotknęła któregoś z tych obrzydliwych przedmiotów! Dlaczego nie uciekałam, gdy było tu jeszcze jasno?
W tej samej chwili z przerażeniem zobaczyła, że blask w żółtych ślepiach czarownika także powoli przygasa. Wkrótce wokół niej zapadła całkowita ciemność. Gdzieś, w samym środku tej ciemności znajdował się on…
Serce Sharon waliło teraz tak, że czuła bolesne pulsowanie w skroniach.
Zrobiła ostrożnie kilka kroków w kierunku schodów, gdy zorientowała się, że straszliwa postać jest w pobliżu. Zupełnie jak nietoperz, który czuje czyjąś obecność na swojej drodze. Usłyszała jakieś skrzypnięcie, ale nie była pewna, z której strony dochodziło. Po chwili dobiegł ją chlupot przelewanej cieczy, który równie szybko ucichł. Wciąż posuwała się w stronę drzwi. Była wdzięczna, gdy w korytarzu rozległ się silny odgłos strzału, który zagłuszył jej kroki.
Nagle coś dziwnego pojawiło się na jej drodze. Była to jakaś chmura dymu albo pary o nieprzyjemnym, zgniławym i dławiącym zapachu, która wiała Sharon prosto w twarz. Dziewczyna zaczęła się krztusić, na oślep rzuciła się w kierunku drzwi, ale jej krzyk szybko się urwał. Poczuła, że plącze się w poły płaszcza. Czyjeś ręce pochwyciły ją za kark, a usta i nos zatkano czymś potwornie śmierdzącym.
Sharon walczyła z niewidzialnym napastnikiem, usiłując złapać powietrze, ale na darmo. Gordon, Gordon, gdzie jesteś… myślała zrozpaczona. Szybko opadła z sił i straciła przytomność.
Sharon ocknęła się, czując zimny powiew świeżego morskiego powietrza i przejmujący ból głowy. Wiał silny wiatr, a morze uderzało ciężkimi falami o skały.
Ktoś ją wlókł, z wyraźnym trudem pokonując skaliste nierówności. Ten ktoś nie był tak silny jak Gordon; ciągnąc bezwładną dziewczynę napastnik ciężko dyszał i sapał. Po chwili pojawił się jeszcze ktoś inny, po czym Sharon poczuła, że uniesiono ją wysoko i położono na rozbujanej podłodze.
Teraz Sharon zrozumiała, co się stało. Zaciągnięto ją na statek, który wcześniej zauważyli z zamku.
W dalszym ciągu panowała wokół ciemność. Wciąż też bolała ją głowa. Teraz ktoś wniósł ją do niewielkiej kajuty i ułożył na posłaniu. Pod sufitem huśtała się lampa naftowa, która przypominała dziewczynie migającą na niebie gwiazdę.
Pochylił się nad nią jakiś mężczyzna, ale zamiast twarzy Sharon widziała tylko jaśniejszą plamę. Po chwili ten ktoś odezwał się:
– Sharon…
To nie był Gordon, ale głos wydał się Sharon znajomy.
– Nareszcie udało mi się ciebie zdobyć, wreszcie mam cię tylko dla siebie, moja mała różyczko. A myślałem, że wszystko stracone.