Выбрать главу

Jeśli go teraz odtrącę, sprawię mu tyle samo bólu, co on mnie tamtego wieczoru, myślała z rozpaczą. Nie chcę, żeby tak się stało, ale tak bardzo się boję. Ale jeśli on kłamie? Nie mogę mu pokazać, że wciąż go kocham, nie mogę! Znowu wyśmieje mnie i odwróci się ode mnie z pogardą. Nie mogę się poddać! Och, Boże, co ja mam czynić? Nie chciałabym go zranić, ale… Jak mam z tego wybrnąć?

Gordon uniósł się i usiadł z rezygnacją, opierając głowę na kolanach. Wokół panowała głęboka cisza. Nagle Sharon poczuła, że po policzku spływa jej kilka słonych jak morska woda łez…

Przecież nie płakałam? Leżałam jak martwa w jego ramionach. Zimna i niewrażliwa…

Sharon wzięła głęboki oddech.

Gordon? Ten sam surowy, nieprzejednany Gordon Saint John?

Teraz dopiero zrozumiała. Obok niej siedział zupełnie inny człowiek. Nie był to już zamknięty w sobie zarządca kopalni. Tym razem trzymała w ramionach mężczyznę, którego przedtem nigdy nie spotkała. Mężczyznę, który całe życie przeżył w samotności.

Zacięty, hardy chłopak z domu dziecka po raz pierwszy w życiu prosił o ciepło, miłość i zrozumienie.

A ona, choć przecież wciąż go kochała, właśnie tego chciała mu odmówić!

Odetchnęła z ulgą i przyklękła przy mężu. Ujęła jego głowę, przytuliła do swojej piersi i wyszeptała do ucha:

– Nieważne, co sobie o mnie pomyślisz, co powiesz, ale już dłużej nie zniosę tej udręki. Bardzo cię kocham i kochałam cały czas. Wierz mi, Gordonie…

Z oczu Sharon popłynęły łzy. Gordon spojrzał na żonę i nagle zaczął się śmiać. Ale był to śmiech tak szczery, tak spontaniczny, że udzielił się także Sharon. Opadła na mech, a Gordon, wciąż ją przytulając, śmiał się coraz serdeczniej. W pewnej chwili Sharon wykrztusiła:

– A, śmiej się, śmiej, jest mi już wszystko jedno…

– Sharon, dziecinko! Przecież nie śmieję się z ciebie! Jestem po prostu bezgranicznie szczęśliwy i wciąż nie mogę w to szczęście uwierzyć! Po raz pierwszy od tamtego okropnego wieczoru ujrzałem w twoich oczach radość! Och, Sharon…

Pocałunek, jakim Gordon obdarzył żonę, był tym razem słony. Wyrażał tyle tęsknoty, tyle miłości, że Sharon wciąż nie mogła uwierzyć, że to nie sen. Gordon raz jeszcze przytulił swój policzek do twarzy Sharon i rzekł łagodnie:

– Przeszliśmy bardzo długą drogę, by się odnaleźć, ale w końcu się udało. Chodź, jest chłodno, wracajmy do domu.

– Do domu? Do naszego domu, prawda? – powtórzyła z uśmiechem. – Chodźmy, Gordonie.

Nie śpieszyli się. Dzień zagościł już na dobre, zrobiło się całkiem jasno. Morze szumiało, mieniąc się różnymi odcieniami granatu, a drzewa kołyszące się nad zamkowymi murami śpiewały poranne ballady. Gordon i Sharon dotarli do komnaty pod wieżą i weszli do środka.

– Co zrobisz z tym wszystkim, co się tu znajduje? – zapytała Sharon.

– Jeszcze nie wiem. Muszę to najpierw przejrzeć. To, co warto zatrzymać, prześlemy do muzeum. Pozostałe przedmioty spalimy.

Pochylił się nad ciemną tkaniną leżącą na schodach i uniósł ją w palcach, jakby go parzyła. Był to płaszcz czarownika. Do jego kołnierza przyczepiona była głowa, wykonana z gipsu lub czegoś podobnego.

– Popatrz – powiedział. – W środku umieścił maleńką lampkę. A cały płaszcz zawieszono na kawałku stalowego drutu, tak by figura mogła sama stać. Wtedy, gdy któryś z nas strzelił do niej, po prostu spadła na dół. Podejrzewam, że znajdziemy w płaszczu dziurę po kuli.

– A wówczas gdy widzieliśmy go stojącego w bramie wjazdowej, też nikogo pod tym płaszczem nie było? – spytała Sharon, zerkając na nieprzyjemną maskę o pogardliwym uśmiechu.

– Na pewno – odparł Gordon. – William przecież szedł z nami. Ale spójrz, w całej tej konstrukcji nie zmieściłby się nikt wyższy niż on.

Sharon zaśmiała się.

– Wiesz co? A ja byłam przekonana, że to prawdziwy duch.

Gordon odpowiedział ciepłym uśmiechem.

– Zabiorę to przebranie, by pokazać je wszystkim mieszkańcom wyspy, bo jeszcze gotowi nie uwierzyć, że pokonaliśmy czarownika. Wciąż jednak nie wiem, w jaki sposób mógł zajrzeć w twoje okno.

– Najpewniej tego wieczoru Linda pożyczyła płaszcz – powiedziała Sharon. – Chciała mnie wystraszyć. William był na nią za to okropnie zły, bo niewiele brakowało, a cała sprawa by się wydała.

– Szczerze mówiąc, trochę jestem jej wdzięczny. Dzięki niej przybiegłaś do mnie po pomoc – zaśmiał się Gordon. – No, chodźmy już.

Objął Sharon czule, co tym razem nie wywołało sprzeciwu dziewczyny. Popatrzyli sobie w oczy.

Gdy doszli do murów, Gordon zatrzymał się na chwilę, by zmierzyć odległość między najwyższym punktem a ziemią tuż pod galerią.

– Widzisz ten drut? Jeśli pójdziemy za nim…

Zrobił kilka kroków w kierunku ciasnego przejścia między ścianami.

– Tak myślałem. Tu wisi druga taka sama postać, tylko bez twarzy i płonących oczu. Zobacz! Mały gwizdek wydaje z siebie świszczący dźwięk przy słabym nawet podmuchu wiatru. To właśnie słyszeliśmy.

– William nie był pozbawiony wyobraźni – stwierdziła Sharon.

– Rzeczywiście. Stary czarownik także znał się na rzeczy, ale on zajmował się głównie czarną magią. William na pewno wykorzystał niejeden jego pomysł.

– Nic dziwnego, Gordonie, że tak długo wodził nas za nos. Jako lekarz doskonale wiedział, jakie są skutki działania trującego sumaka, znał też przyczynę śmierci górnika. Tak się cieszę, że będę mogła przynieść Andy’emu i innym dobrą wiadomość ich dolegliwości wkrótce miną!

Opuścili ponure ruiny. Gordon dokładnie osłonił usta i nos Sharon szalem, sam uczynił to samo. Potem wziął żonę za rękę i bardzo szybkim krokiem przeszli przez porośniętą sumakiem polanę. Płaszcz „ducha”, który zabrał ze sobą Gordon, zaczepił się o krzaki, i Gordon nie miał odwagi zatrzymać się na dłużej, by go uwolnić. Gdy dotarli już na szczyt schodów, Sharon odwróciła się i powiedziała:

– Och, to było okropne. A co się stanie z trującymi roślinami?

– Musimy je wszystkie powyrywać razem z korzeniami i spalić. Znajdziemy też dolinę, o której mówiłaś, by i tam zlikwidować każde jej kłącze. Na wyspie nie może zostać po niej najmniejszy ślad. Sumak jadowity to jeden z najbardziej trujących gatunków tej rośliny.

Stali jeszcze przez chwilę, wpatrując się w ruiny starego zamczyska. Wiatr świszczał pomiędzy wiekowymi murami. Silniejszy podmuch pochwycił szary płaszcz doktora Adamsa i uniósł go daleko, w kierunku morza.

Gordon i Sharon wrócili do osady. Teraz nie musieli się już nigdzie spieszyć. Gdy mijali nowe budynki, Gordon przystanął.

– Dotychczas nie udało się nam naszkicować planu naszego domu – powiedział. – Może pomyślelibyśmy nad tym dziś wieczorem?

– Dobrze – odparła Sharon z zapałem. – Obmyśliłam już, co i gdzie powinno się znajdować.

– Ja także – odpowiedział. – Żebyśmy się tylko nie pokłócili! – zażartował.

– No nie, jakoś się przecież dogadamy – uśmiechnęła się Sharon.

Gordon odwrócił się do żony, położył dłonie na jej ramionach i rzekł z powagą.

– Sharon, jest coś, co chciałbym ci powiedzieć.

– Co takiego?

– Zmieniłem pogląd na pewną sprawę. Chodzi mi o… no wiesz, o to, czego pragnęłaś, a ja nie chciałem ci dać. Ja… bardzo chciałbym mieć z tobą dziecko.

Uradowana Sharon rzuciła się mężowi na szyję i zawołała:

– Och, Gordon, jakże ty mało wiesz o kobietach!

– Być może, ale jestem gotów do zdobycia tej wiedzy.