– Przyszedłem się trochę ochłodzić – wyjaśnił głębokim basem. – A panienka jeszcze nie śpi?
– Nie – odpowiedziała Sharon życzliwie, gdyż rada była, że ktoś jeszcze chce z nią rozmawiać. – Martwię się o to, co przyniesie mi jutro. Czy wie pan, jak nazywa się owa wyspa, ku której zmierzamy? Odnoszę wrażenie, że kryje jakąś niezwykłą tajemnicę.
Za każdym razem kiedy Sharon usiłowała dowiedzieć się czegoś bliższego o celu podróży, napotykała niewidzialny mur milczenia. Także i teraz mężczyzna zapatrzył się w pluskające fale i odwrócił wzrok.
– Hm, to tylko mała wysepka, której nawet chyba nie ma na mapie. Przed kilkoma laty odkryto tu jednak bogatą żyłę miedzi. I tak powstała kopalnia.
– Czy wcześniej wyspa była nie zaludniona?
– Nie… chociaż… nie bardzo wiem. – Mężczyzna zdawał się szukać właściwych słów. – Podobno została skolonizowana przez Francuzów w szesnastym wieku, wtedy mieszkała tu grupa Indian. Ale potem… potem nie wiadomo dlaczego nagle wszyscy opuścili wyspę i odtąd nikt już na niej nie zagrzał miejsca. Aż do teraz.
Sharon miała wrażenie, że jej rozmówca coś ukrywa.
– Słyszałam, że ludzie niechętnie się tu osiedlają. Czy to jest związane z jakimś zabobonem?
Atak nagłego kaszlu nie pozwolił marynarzowi odpowiedzieć. Sharon jednak nie dawała za wygraną.
– Pan na pewno wie, jak nazywa się ta wyspa? – nalegała.
Dopiero po dłuższej chwili marynarz wymamrotał pod nosem:
– Wyspa Nieszczęść,
– Wyspa Nieszczęść? – Sharon uśmiechnęła się lekko. – A dlaczego właśnie tak ją nazwano?
– Podobno pobyt na niej zawsze źle się kończył, a poza tym opowiadano, że na niej straszy. Kiedyś panował tu bogaty, wpływowy pan. Był francuskim szlachcicem. Został wygnany ze swego kraju, ponieważ… rzekomo uprawiał sztuki magiczne. Do dzisiaj krąży na wyspie legenda o czarowniku z Wyspy Nieszczęść. Wygląda na to, że nawet po śmierci nie zaznał spokoju.
– Czy dlatego wyspa wyludniła się przed laty?
– Tak mówią. Znajdują się tam ruiny starego zamku, którego kiedyś ów Francuz był właścicielem. I ponoć włada nim do dziś…
Sharon zmarszczyła brwi.
– Nie wygląda pan na osobę, która wierzy w takie bajki, ale mam wrażenie, że tej akurat opowieści daje pan wiarę. Jak to możliwe?
– To prawda! Na moją matkę przysięgam, że on tam jest! – odparł z głębokim przekonaniem marynarz. – Znany był z tego, że jego wzrok miał magiczną moc. Jego spojrzenia nie sposób zapomnieć. Ludzie nie wytrzymywali napięcia i wszyscy, jeden po drugim, się wynieśli.
– I co, został tam zupełnie sam?
– Tak. Wprawdzie zdarzało się, że ktoś zawitał na wyspę, ale zawsze uciekał przed strasznym, budzącym grozę wzrokiem pana starych ruin. Nikt nie wie, kiedy umarł, niektórzy twierdzą nawet, że nadal żyje. Teraz wyspa jest zaludniona, ale panienka pewnie mi nie uwierzy: wielu górników zarzeka się, że widziało go w ruinach starego zamku. Niektórzy mówią też, że czasem o zmroku można dostrzec tam cień krążący pomiędzy opuszczonymi zamkowymi wieżami, ale w to raczej bym nie uwierzył. Mieszkańcy wyspy pędzą samogon, więc to jest pewnie przyczyną zwidów. W każdym razie przebywanie w pobliżu ruin nie jest bezpieczne i każdy o tym wie. Ludzi nie przeraża tak nawet sam demon o żółtych, ognistych oczach, ale paskudne rany, jakie pojawiają się na skórze śmiałków wkrótce po tym, jak porazi ich swym wzrokiem. Nawet tamtejszy lekarz nie może na nie nic zaradzić, są nieuleczalne. Sam widziałem kilku ludzi dotkniętych tą straszną chorobą. Nie, nigdy nikt mnie nie namówi, bym zbliżył się do ruin. To nie jest wytwór chorej wyobraźni, to święta prawda!
– Oczy, które wywołują chorobę i rany? – Sharon kręciła z niedowierzaniem głową. – Czy to możliwe? A jak wygląda ten zamek z bliska, w środku? – Choć opowieść tchnęła grozą, Sharon miała ochotę dowiedzieć się czegoś więcej.
– A któżby to mógł wiedzieć! Przecież strach tam chodzić! Nikomu jeszcze nie udało się przekroczyć bramy, bo zaraz tracił przytomność.
– Och, teraz mnie pan nastraszył! – uśmiechnęła się niepewnie Sharon.
– No tak. Właściwie nie wolno nam opowiadać tych historii nowo przybywającym kobietom. Proszę mnie nie zdradzić.
– Przecież to ja sama nalegałam, by ją usłyszeć. Ale wracając do codziennych spraw: proszę mi powiedzieć, kto jest administratorem na wyspie?
Mężczyzna podrapał się po głowie.
– Myślę, że oni też długo tam nie pozostaną. Mają nie tylko kłopoty z zabobonami, ale i z kradzieżą miedzi. Chociaż ten obecny administrator to rzeczywiście kawał chłopa i łatwo nie da za wygraną. Niektórzy górnicy jego samego nazywają demonem. Ale to prawda, trzeba nie lada charakteru i siły, żeby utrzymać całe to towarzystwo w ryzach. Jest Szkotem i nazywa się Gordon Saint John. Jego najbliższy współpracownik, Peter Ray, jest w przeciwieństwie do zarządcy bardzo lubiany. Nic dziwnego: to miły, pogodny młody człowiek.
– Więc na pewno jest łakomym kąskiem dla dziewcząt, które przybywają na wyspę? – zauważyła Sharon z uśmiechem.
– O tak! Ale ani jeden, ani drugi nie są chyba zainteresowani małżeństwem. Widać kandydatki im nie odpowiadają.
– Czy dużo było już takich kursów?
– Nie, ten jest dopiero trzeci. Wieziemy dwadzieścia pięć kobiet, a to największy transport jak dotychczas.
– Transport! – Na ustach Sharon pojawił się bolesny uśmiech. – Bardzo mi się to wszystko nie podoba. To okropne!
– Dlaczego panienka tak mówi? Co złego jest w tym, że ludzie próbują w ten sposób nawiązać kontakty, skoro nie mają innych możliwości? Towarzystwo kobiet jest na wyspie naprawdę pożądane, niech mnie piorun!
– Bardziej mnie przeraża kojarzenie par niż wasza opowieść o nieszczęściach i duchach.
– No, miło się z panienką rozmawiało, ale czas na mnie. Muszę wracać do swoich obowiązków – rzekł stary marynarz i odszedł.
Przez kolejne dni Sharon i Margareth spędzały czas razem, a nawet poznały kilka innych kobiet.
Aż pewnego dnia…
Na pokładzie pojawiło się kilka panien, które dotychczas trzymały się z boku, flirtując wesoło z załogą. Jedna z nich, przechodząc obok Sharon, zatrzymała się na moment i zaczęła uważnie się jej przyglądać. W końcu krzyknęła:
– Morderczyni! To ona! Widziałam, jak prowadzono ją na policję!
Na pokładzie zapadła grobowa cisza, ale Sharon najbardziej dotknęło pełne rosnącego niedowierzania i zawodu spojrzenie Margareth.
– Margareth, to nieprawda. Nie wierz tym plotkom – wyszeptała strwożona do przyjaciółki, po czym zwróciła się do oskarżającej ją kobiety. – Rzeczywiście, pomówiono mnie o morderstwo – mówiła spokojnym głosem. – Ale ponieważ jestem niewinna, puszczono mnie wolno.
Była to tylko połowa prawdy, gdyż tylko adwokat uwierzył jej i pomógł wydostać się z kraju.
– Czytałam, że się przyznała! – odezwała się inna kobieta.
– Wcale się nie przyznałam. Wzięłam jedynie na siebie winę za kogo innego, by uchronić moją przybraną matkę: nie mogła się dowiedzieć, czego dopuściła się jej własna córka.
– Tak, tak, obwiniła Lindę Moore! – krzyknęła ta sama kobieta imieniem Doris, która rozpętała awanturę. – Ja znałam Lindę, ale ona nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego! – Mówiąca mierzyła Sharon wzrokiem pełnym pogardy. – Nie od dziś cię obserwuję i od razu coś mi się w tobie nie podobało. Ani myślę podróżować razem z morderczynią! Nie chcemy cię tu!
Sharon zapewniała z rozpaczą w głosie: