– Zwracam się raz jeszcze do nowo przybyłych. Mam nadzieję, że będziecie się u nas dobrze czuły. My także postaramy się, by niczego wam nie brakowało. Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem tu zastępcą administratora kopalni, Gordona Saint Johna, ale jeśli macie jakieś problemy, zwracajcie się bezpośrednio do mnie.
– Żebyś wiedziała! – cicho odezwał się jeden z mężczyzn do stojącej obok kobiety. – Od Saint Johna lepiej trzymać się z daleka. Z nim nie pogadasz!
– Przedstawiam wam waszego powiernika, pastora Wardena. Możecie się zwracać do niego z wszelkimi sprawami natury duchowej, on udzieli wam ślubu i ochrzci wasze potomstwo.
Duchowny był człowiekiem w średnim wieku i miał życzliwe spojrzenie. Jego szczupłą sylwetkę podkreślał dodatkowo ciemny ubiór. Teraz odezwał się przyjaźnie do zgromadzonych:
– Jest was tu niemało, więc nie wiem, czy od razu będę mógł wysłuchać każdej z was, ale się postaram. Jeśli coś was będzie trapić, przychodźcie do mnie bez wahania.
Może on mnie wysłucha i zrozumie? pomyślała z nadzieją Sharon. Wygląda na miłego człowieka, więc może uwierzy w moją niewinność?
Mężczyzna zajmujący miejsce tuż koło pastora mógł mieć około czterdziestu lat. Był otyły i brzydki, miał małe oczka osadzone w nalanej twarzy o grubych wargach, zaś nienaturalnie wielka głowa tkwiła niemal bezpośrednio na ramionach. Nazywał się William Adams i był tutejszym lekarzem. Sharon nie wyobrażała sobie, aby kiedykolwiek drobne, tłuste dłonie doktora mogły jej dotknąć podczas badania. Miała nadzieję, że nigdy nie zachoruje.
Dziewczynie nie spodobał się ani on, ani też trzeci z siedzących – sklepikarz o miękkich, kobiecych ruchach. Jego oczy przywodziły na myśl dwie błyszczące monety. Nieustannie poruszał dłońmi, jakby gotowymi do przybicia transakcji z każdą z obecnych.
– I jeszcze kilka dodatkowych uwag – Peter Ray ponownie zabrał głos. – Macie zakaz pojawiania się w kopalni i jej najbliższej okolicy bez poważnego powodu. Poza tym możecie wędrować wszędzie, oprócz…
Mówiący zawiesił na chwilę głos. To chyba niemożliwe, by miał zamiar mówić o zamku? pomyślała zaskoczona Sharon. On chyba nie wierzy w te bajdy?
Peter Ray podjął przerwany wątek:
– Po stronie południowej wyspy jest wiele pięknych zakątków, które możecie podziwiać. Przestrzegam was jednak i kategorycznie zabraniam zbliżać się do części północnej i zachodniej, gdzie znajdują się ruiny starego zamku.
– To najlepszy sposób, by rozbudzić naszą ciekawość – odezwała się jedna z kobiet. – Teraz na pewno się tam wybierzemy.
– W tej części ustawiliśmy tablice, wiadomo zatem, jakiej granicy nie wolno wam przekroczyć.
– A cóż jest takiego strasznego w tym miejscu? – zapytała inna zaczepnie.
– To jest diabelskie miejsce – odparł z powagą pastor Warden. – Naturalnie w przenośni. Ale jeśli skusicie się na wycieczkę i napotkacie przedziwną postać, zgłoście się natychmiast do doktora Adamsa.
– Mój Boże! Dlaczego nikt nam nie powiedział, że tu straszy? – wykrzyknęła ta sama ciekawska kobieta;
– Dajcie spokój – teraz głos zabrała Doris. – Nie próbujcie nam wmawiać, że na wyspie mieszkają duchy. Nie jesteśmy już dziećmi.
– Nie wiemy, co skrywają ruiny – wyjaśnił poirytowany Peter Ray. – Legenda głosi, że kiedyś mieszkał tam francuski mag, czarownik, który parał się czarami. Znany był z tego, że jego wzrok porażał. Ci, którzy zbliżą siei do zamku, nawet jeśli nie spotkają na swojej drodze tajemniczej postaci, nabawiają się paskudnych ran, które bardzo trudno wyleczyć. Andy, pozwól.
Andy, młody chłopak, podszedł do przemawiającego Petera. Sharon od razu go polubiła; chłopak właściwie nie był ładny, ale miał coś ujmującego w twarzy.
– Andy był tam rok temu. Z oddali zobaczył postać stojącą na skraju muru. Zarówno Andy, jak i inni, którzy wtedy mu towarzyszyli lub pojawili się tam kiedy indziej, twierdzą, że postać miała ognisty, przenikliwy wzrok. Andy poczuł, jakby go skóra paliła, a miał niczym nie osłonięte ramiona. Po kilku dniach na przedramieniu pojawiły się rany i wciąż się rozprzestrzeniały. Pokaż im, Andy…
Andy powoli zdjął z siebie kurtkę, podwinął rękawy koszuli i wówczas oczom wszystkich ukazały się okropnie popuchnięte ramiona pokryte niezliczonymi, nabrzmiałymi pęcherzami. Na ten widok kobiety podniosły krzyk, a Sharon aż ukryła twarz w dłoniach.
– Ratunku! Ja tu nie zostanę! Ja nie chcę mieć nic wspólnego z duchami! – wrzasnęła w panicznym strachu jedna z kobiet.
– Nie ma najmniejszego powodu do histerii – rzekł spokojnie pastor. – Jeśli tylko będziecie trzymać się z dala od zakazanych terenów, nic wam nie grozi.
– Na dziś wystarczy – dodał Peter Ray. – Bawcie się dalej. Mam nadzieję, że będziecie zachowywać się porządnie, bo nie tolerujemy tu rozwiązłości.
Peter kierował się ku wyjściu, ale odwrócił się jeszcze raz:
– Poproszę do siebie Sharon O’Brien.
Wyrwana z zamyślenia Sharon wstała.
– Ze wszystkich stron dochodzą mnie wieści, że sprawiasz kłopoty. Chodź ze mną. Gordon Saint John chce z tobą pomówić.
ROZDZIAŁ V
Pełna trwogi i obaw Sharon podążyła za Peterem Rayem w kierunku budynku biura. Bała się ponurego Saint Johna, któremu, jak słyszała, wszyscy starali się schodzić z drogi. Jak ktoś taki mógłby jej pomóc? Najlepiej byłoby, gdyby zgodził się odprawić ją z powrotem do kraju, z drugiej jednak strony Sharon okropnie bała się tego, co czekało ją w Anglii.
Peter Ray zatrzymał się w pokoju, z którego jeszcze jedne drzwi prowadziły do gabinetu zarządcy.
– Saint John nie wrócił dotychczas z kopalni, poczekamy więc tutaj.
Usiedli. Sharon zauważyła, że Peter Ray przyglądał jej się ukradkiem z wyraźnym zainteresowaniem.
– Czy miałaś przykrości ze strony kobiet? – zapytał z cieniem sympatii w głosie.
Sharon zdołała jedynie przytaknąć. Zaskoczyło ją, że ktoś wreszcie traktuje ją bez uprzedzeń. Przestraszona zapytała swojego rozmówcę:
– Czy ten Gordon Saint John jest bardzo srogi?
Szeroki uśmiech, jaki zawitał na twarzy Raya, dodał mu niezwykłego uroku.
– Nie bój się, nie jest straszny. Górnicy narzekają na niego, gdyż jest bardzo wymagający, wymaga od siebie i od innych. Często zapomina, że nie każdy jest tak wytrzymały jak on sam. Pokonał wiele trudności i uważam, że jest, jak dotąd, najlepszym administratorem. Mimo to ma jeszcze wiele do zrobienia, nadal nie odkrył głównego źródła kłopotów.
– Kłopotów? A jakie to kłopoty? – zapytała zaciekawiona Sharon, ale w tej chwili drzwi wejściowe stuknęły i w korytarzu dały się słyszeć kroki. Sharon wciągnęła powietrze do płuc i czekała w napięciu, co się dalej wydarzy.
Gordon Saint John mignął jej tylko z tyłu, śpiesząc dużymi krokami do swojego pokoju. Sharon nie spodziewała się, że ujrzy mężczyznę w górniczym kombinezonie, wyraźnie zabrudzonym po pobycie w kopalni. Saint John był słusznego wzrostu i mocnej budowy ciała, miał gęste, kruczoczarne włosy. Sharon nie zdołała jednak dojrzeć jego twarzy.
Po upływie kilku minut zawołał ich do siebie. Sharon podreptała trwożnie, kryjąc się za plecami Petera Raya. Gordon Saint John siedział przy pełnym papierów biurku i czytał gazetę, która najprawdopodobniej dotarła tu z dzisiejszą pocztą. Zdążył zrzucić z siebie kombinezon i zmyć kopalniany kurz.
Sharon przyglądała mu się uważnie. Był młodszy, niż przypuszczała, nie przekroczył chyba trzydziestki. Zdecydowanie zasługiwał na określenie, jakie o nim krążyło: demon. Mocno zaciśnięte usta nadawały twarzy wyraz zaciętości, ciemna karnacja i wystające kości policzkowe pogłębiały wrażenie wrogości, zimne oczy kłuły niczym stal. Tak bowiem odczytała Sharon spojrzenie utkwione w siebie.