· Tak?
· Lenny Dale?
· Właśnie stoi przed tobą, laluniu.
Składał się głównie z nosa. Reszta twarzy chowała się w cieniu tego haczykowatego orlego dzioba, łysa czaszka była usiana plamami wątrobowymi, a uszy miał za wielkie w porównaniu do zasuszonej głowy. Za nim stała kobieta o siwych włosach, ziemistej twarzy i nogach jak u słonia, wbitych w spodnie od piżamy z podobizną Kota Garfielda.
· Czego ona chce? – wrzasnęła. – Czego chce?
· Jak się zamkniesz, to się dowiem – ryknął w odpowiedzi. – Skrzeczeć, skrzeczeć, skrzeczeć. To wszystko, co umiesz.
· Ja ci dam skrzeczeć – powiedziała. I palnęła go w świecącą łysinę.
Dale odwrócił się i uderzył ją w bok głowy.
· Hej! – powiedziałam. – Przestań!
· Tobie też przywalę – obiecał Dale, rzucając się na mnie z podniesioną pięścią.
Podniosłam rękę, żeby się obronić; stał przez chwilę nieruchomo jak posąg, jakby zastygł z pięścią podniesioną do góry. Otworzył usta, przewrócił oczami, obalił się, sztywny jak słup, i z hukiem uderzył o podłogę.
Uklękłam przy nim.
· Panie Dale?
Jego żona kopnęła go Garfieldem.
· Hm – mruknęła. – Pewnie miał znowu ten, no, atak serca.
Położyłam rękę na jego szyi i nie poczułam pulsu.
· Niech to diabli – powiedziałam.
· Nie żyje?
· Nie jestem ekspertem…
· Wygląda mi na trupa.
· Niech pani zadzwoni na 999, a ja spróbuję go reanimować. – W zasadzie nie miałam pojęcia o reanimacji, ale widziałam w telewizji, jak się to robi, i chciałam spróbować.
· Kochanie – oświadczyła pani Dale – jeżeli on będzie żył, to będę cię dotąd walić tłuczkiem do mięsa, aż zrobię z twojej głowy kotlet. – Pochyliła się nad mężem. – Zresztą popatrz na niego. Umarł na dobre. Już bardziej się nie da.
Obawiam się, że miała rację. Pan Dale nie wyglądał najlepiej.
Do drzwi podeszła jakaś staruszka.
· Co się stało? Lenny znowu miał ten, no, atak serca? – Odwróciła się i krzyknęła na dół: – Roger, zadzwoń na 999. Lenny znów miał atak serca!
W ciągu kilku sekund pokój był pełen sąsiadów, którzy komentowali stan Lenny’ego i zadawali pytania. Jak to się stało? Czy nagle? Czy pani Dale chce kamienny garnek, żeby ocucić pana Dale?
Oczywiście, powiedziała pani Dale, garnek byłby dobry. I zastanawiała się, czy Tootie Greenberg mógłby upiec ciasto z makiem, tak jak dla Mosesa Schultza.
Przyjechała erka, popatrzyli na Lenny’ego i byli jednomyślni. Lenny Dale umarł na amen.
Wymknęłam się po cichu z mieszkania i dałam nura do windy. Nie było jeszcze południa, a już mi się wydawało, że ten dzień jest zbyt długi i obfity w nieboszczyków. Zjechałam na dół i zadzwoniłam do Yinniego.
· Słuchaj – powiedziałam. – Znalazłam Dale’a. Nie żyje.
· Od kiedy?
· Od dwudziestu minut.
· Byli jacyś świadkowie?
· Żona.
· A niech cię – powiedział Yinnie. – To było w samoobronie, tak?
· Nie zabiłam go!
· Jesteś pewna?
· No, miał atak serca i przypuszczam, że w pewnym stopniu mogłam przyczynić się…
· Gdzie on jest?
· W swoim mieszkaniu. Przyjechało tam pogotowie, ale nic już się nie da zrobić. Z całą pewnością nie żyje.
· Psiakość, nie mogłaś spowodować tego ataku serca dopiero po dowiezieniu go na policję? Będziemy mieli teraz niezły bal. W tym przypadku nikt nie uwierzy w żaden papierek. Już wiem, spróbuj przekonać tych chłopaków z pogotowia, żeby go odwieźli do sądu.
Poczułam, jak usta mi się otwierają.
· Taaak, to się powinno udać – powiedział Yinnie. -Po prostu wyciągniesz jednego z tych urzędników, żeby rzucił okiem na Dale’a. Potem niech ci wyda potwierdzenie odbioru zwłok.
· Nie będę ciągać biednego nieboszczyka po urzędach!
· W czym problem? Myślisz, że tak mu spieszno do trumny? Powiedz sobie, że robisz dla niego coś miłego, taka ostatnia przejażdżka.
Brr. Rozłączyłam się. Powinnam była zatrzymać dla siebie całe pudełko pączków. Zdaje się, że to był jeden z tych dni, w których trzeba zjeść osiem pączków. Popatrzyłam na mrugającą zieloną diodę w mojej komórce. Dalej, Komandos, pomyślałam. Zadzwoń do mnie.
Wyszłam z holu na ulicę. Człowiek z Księżyca, krócej Księżyc, był następny na mojej liście. Mieszkał w Burg, kilka bloków od domu moich rodziców. Dzielił hałaśliwe lokum razem z dwoma innymi kolesiami, którzy byli takimi samymi świrami jak on. Według moich ostatnich wiadomości, pracował nocą w magazynie Shop amp; Bag. Podejrzewam, że o tej porze dnia siedział w domu, chrupiąc chipsy i oglądając powtórkę Gwiezdnych wojen.
Skręciłam w Hamilton, minęłam biuro, skręciłam w lewo koło szpitala Świętego Franciszka w stronę Burg i skierowałam się ku szeregowym domkom przy Grant. Burg to willowa dzielnica Trenton, która rozciąga się między ulicami Chambersburg i Italy. Kruche ciasteczka i chleb oliwkowy to specjalności Burg. „Język migowy” polega na podniesieniu do góry wyprostowanego środkowego palca u ręki. Domy są skromne. Samochody duże. Okna czyste.
Zaparkowałam w połowie szeregowej zabudowy i sprawdziłam w teczce numer. Stały tu obok siebie dwadzieścia trzy domy. Każdy z nich przodem do ulicy. Wszystkie były dwupiętrowe. Księżyc mieszkał pod numerem czterdziestym piątym.
Otworzył szeroko drzwi i popatrzył na mnie. Miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i jasnokasztanowe włosy do ramion z przedziałkiem na środku. Był szczupły, niezgrabny, ubrany w czarną koszulkę z napisem METAL-LJCA i dżinsy z dziurami na kolanach. W jednej ręce trzymał słoik masła orzechowego, a w drugiej łyżeczkę. Pora lunchu. Gapił się na mnie, wyglądał na zmieszanego, nagle coś mu zaświtało, stuknął się łyżeczką w głowę, zostawiając na włosach kulkę masła orzechowego.
· Cholera, facetka! Zapomniałem o sądzie! Trudno nie polubić Księżyca, i pomimo ciężkiego dnia poczułam, jak się uśmiecham.
· Tak, trzeba podpisać kolejny papierek i ustalić nową datę. -1 znowu go zabiorę i zawiozę do sądu. Stephanie Plum, kwoka.
· Jak Księżyc ma to zrobić?
· Pojedziesz ze mną na posterunek i pomogę ci wszystko załatwić.
· Facetka, wypchaj się. Jestem w połowie powtórki Rocky’ego. Możemy to zrobić kiedy indziej? Już wiem, może zostaniesz na lunch i obejrzymy razem ten film?
Popatrzyłam na łyżeczkę, którą trzymał w ręce. Pewnie w ogóle miał tylko jedną łyżeczką.
· Dziękuję za zaproszenie – powiedziałam – ale obiecałam mamie, że zjem z nią lunch. – To w życiu zwie się małym niewinnym kłamstwem.
· O, to naprawdę miłe. Zjeść lunch z mamą. Fajowo.
· Poszłabym teraz na ten lunch, a mniej więcej za godzinę przyjdę po ciebie. Co ty na to?
· Byłoby świetnie. Księżycowi naprawdę by się podobało, facetka.
Kiedy bliżej się nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że pójście na lunch do mamy nie byłoby wcale takie głupie. Oprócz zjedzenia darmowego posiłku poznałabym wszystkie plotki na temat pożaru, które krążą po Burg.
Zostawiłam Księżyca z jego powtórką i chwyciłam za klamkę od drzwi mojego samochodu, kiedy zatrzymał się koło mnie czarny lincoln.
Szyba po stronie pasażera zjechała w dół i wyjrzał z niej jakiś mężczyzna.
· Jesteś Stephanie Plum?
· Tak.
· Chcielibyśmy uciąć sobie z tobą małą pogawędkę.
Jasne, już wsiadam do mafijnego auta z dwoma facetami w środku, z których jeden jest Pakistańczykiem i ma kaliber 38 wetknięty w spodnie, częściowo zakryty miękkim wałkiem brzucha, a drugi wygląda jak Hulk Hogan.
· Mama zawsze mi powtarzała, żebym nigdy nie wsiadała do obcych aut.