Выбрать главу

– To był pomysł Morellego?

– To mój pomysł. Hannibal cię widział. Alexander cię widział. A teraz połowa policjantów w Trenton wie, że włamałaś się do domu Hannibala i znalazłaś w garażu młodego Macaroniego.

– Morelli ci o tym powiedział?

– Wszyscy o tym mówią. Na mojej sekretarce nie ma już miejsca. Dalsze uczestniczenie w tej sprawie jest dla ciebie zbyt niebezpieczne. Obawiam się, że Hannibal połączy fakty i przyjdzie po ciebie.

– Można się załamać.

– Naprawdę posadziłaś faceta na krześle ogrodowym?

– Owszem. A tak przy okazji, zabiłeś go?

– Nie. Kiedy tam byłem, w garażu nie było porsche. Ani Macaroniego.

– Jak pokonałeś system alarmowy?

– Tak samo jak ty. Alarm był wyłączony. – Popatrzył na zegarek. – Czas na mnie.

Otworzyłam drzwi i zaczęłam wysiadać. Komandos chwycił mnie za nadgarstek.

– Nie jesteś zbyt dobra w wykonywaniu rozkazów, ale tym razem mnie posłuchasz, prawda? Odejdziesz. I będziesz ostrożna.

Westchnęłam, wysiadłam z samochodu i wyciągnęłam Boba z tylnego siedzenia.

– Tylko upewnij się, że Joyce cię nie złapie. To zamieniłoby dzisiejszy dzień w całkowitą ruinę.

Zostawiłam Boba w mieszkaniu, zabrałam kluczyki i torebkę i zeszłam na dół schodami. Jechałam gdzieś. Gdziekolwiek. Znalazłam się w takim dołku, że nie mogłam usiedzieć w domu. Naprawdę moja depresja nie była spowodowana wyłącznie tym, że mnie wykluczyli ze sprawy. Nie mogłam znieść, że wykluczyli mnie z niej za głupotę. Spadłam z drzewa, na miłość boską. A potem posadziłam Macaroniego na krześle. Chodzi o to, do jakich głupstw człowiek jest zdolny.

Muszę coś zjeść, pomyślałam. Lody. Polanę gorącym karmelem. I bitą śmietaną. W centrum handlowym jest lodziarnia, w której robią porcję czterosobową. Tego właśnie mi trzeba. Megalodów.

Wsiadłam do Wielkiego Błękitu, a Mitchell za mną.

– Przepraszam? – powiedziałam. – Czy to ma być randka?

– Chciałabyś – odparł Mitchell. – Pan Stolle chce z tobą pogadać.

– Wiesz co? Nie jestem w nastroju do rozmów z panem Stolle'em. Nie jestem w nastroju do rozmów z nikim, włącznie z tobą. Mam nadzieję, że nie potraktujesz tego osobiście, ale wynoś się z mojego samochodu.

Mitchell wyciągnął broń.

– Musisz zmienić nastrój.

– Strzeliłbyś do mnie?

– Nie traktuj tego osobiście – powiedział Mitchell.Sklep z dywanami „Art's" znajduje się w dzielnicy Ha-milton, która ma charakter typowo handlowy, przy trasie 33, niedaleko Five Points, i nie różni się niczym od innych firm na tej samej ulicy, z wyjątkiem błyszczącego szyldu w jaskrawozielonym kolorze; można go dostrzec nawet z Rhode Island. To jednopiętrowy budynek z dużymi witrynami, obwieszczającymi doroczną wyprzedaż. Byłam w tym sklepie wiele razy, podobnie jak każdy mężczyzna, kobieta czy dziecko w New Jersey. Nigdy niczego nie kupiłam, ale kusiło mnie. Oferowano tu korzystne ceny.

Zaparkowałam buicka przed sklepem. Habib postawił lincolna tuż obok. A Joyce zaparkowała koło lin-colna.

– Czego chce Stolle? – zapytałam. – Chyba nie ma zamiaru mnie zabić?

– Pan Stolle nikogo nie zabija. Wynajmuje ludzi do tej roboty. On chce tylko porozmawiać. To wszystko, co mi powiedział.

W sklepie były dwie klientki. Wyglądały na matkę i córkę. Sprzedawca skakał koło nich. Weszliśmy do środka z Mitchellem, który zaprowadził mnie, klucząc pośród stert dywanów i ekspozycji kilimów, do biura na tyłach sklepu.

Stolle liczył koło czterdziestu pięciu lat i był dobrze zbudowany. Miał klatę jak szafa i szeroką szczękę. Na sobie – tandetny sweter i spodnie od dresu. Wyciągnął rękę i na jego twarzy pojawił się uśmiech kupca.

– Będę na zewnątrz – powiedział Mitchell i zamknął drzwi, zostawiając mnie sam na sam ze Stolle'em.

– Podobno jesteś dość sprytną dziewczyną – zaczął Stolle. – Słyszałem o tobie coś niecoś.

– Mhm.

– Więc jak to się dzieje, że nie masz szczęścia w przypadku Manosa?

– Nie jestem aż tak sprytna. A Komandos nie zbliży się do mnie, dopóki w pobliżu będą Mitchell i Habib. Stolle uśmiechnął się.

– Szczerze mówiąc, nigdy nie Uczyłem na to, że wydasz nam Manosa. Ale, u diabła, kto nie gra, ten nie wygrywa, prawda?

Nie odpowiedziałam.

– Skoro, niestety, nie udało nam się tego zrobić najprostszym sposobem, będziemy musieli spróbować inaczej. Wyślemy wiadomość twojemu przyjacielowi. Nie chce ze mną rozmawiać? Dobra. Chce być nieuchwytny? W porządku. A wiesz dlaczego? Bo mamy ciebie. Kiedy całkiem stracę cierpliwość, a mało mi już brakuje, zrobimy krzywdę tobie. A Manoso będzie wiedział, że mógł temu zapobiec.

Całkowicie mnie zatkało. Takiego rozwiązania nie brałam pod uwagę.

– On nie jest moim przyjacielem – sprostowałam. -Przeceniasz to, ile dla niego znaczę.

– Być może, ale on jest bardzo rycerski. Wiesz, latynoski temperament. – Stolle usiadł na fotelu za swoim biurkiem i odsunął się do tyłu. – Powinnaś zachęcić Manosa, żeby z nami porozmawiał. Mitchell i Habib wyglądają na sympatycznych facetów, ale zrobią, co im każę. Mają na swoim koncie naprawdę parę niezłych numerów. Masz psa, prawda? – Stolle pochylił się do przodu i położył dłonie na biurku. – Mitchell jest naprawdę dobry w zabijaniu psów. Nie to, żeby miał załatwić twojego psa…

– To nie jest mój pies. Opiekuję się nim.

– To był tylko przykład.

– Tracisz czas – powiedziałam. – Komandos jest przebiegły. Nie uda ci się dotrzeć do niego przeze mnie. Nie łączy nas ten rodzaj znajomości. Być może nikogo nie łączy z nim taka znajomość.

Stolle uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– Jak już mówiłem, kto nie gra, ten nie wygrywa. Ale warto spróbować, prawda?

Spojrzałam na niego tajemniczym wzrokiem Stephanie Plum, odwróciłam się i wyszłam.

Kiedy wyszłam ze sklepu, Mitchell, Habib i Joyce siedzieli bezczynnie.Wsiadłam do buicka i dyskretnie sprawdziłam spodnie w kroku, żeby upewnić się, że ich nie zmoczyłam. Wzięłam głęboki oddech i położyłam ręce na kierownicy. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Chciałam włożyć kluczyk do stacyjki, ale nie mogłam oderwać rąk od kierownicy. Pooddychałam jeszcze trochę. Powiedziałam sobie, że Arturo Stolle jest potwornym gadułą. Ale sama w to nie wierzyłam. Wierzyłam natomiast, że to kawał skurczybyka. I nie wyglądało również na to, żeby Habib i Mit-chell byli tacy wspaniali.

Wszyscy mnie obserwowali, czekając, co teraz zrobię. Nie chciałam, by wiedzieli, że jestem przerażona, więc zmusiłam się do zdjęcia rąk z kierownicy i uruchomienia silnika. Ostrożnie wycofałam, wrzuciłam bieg i odjechałam. Skoncentrowałam się na tym, żeby prowadzić powoli i pewnie.

Jadąc, wykręciłam wszystkie numery telefonów do Komandosa, jakie znałam, zostawiając lapidarną wiadomość: „Zadzwoń do mnie. Natychmiast". Potem zadzwoniłam do Carol Żabo.

– Potrzebuję przysługi – powiedziałam.

– Wal jak w dym.

– Śledzi mnie Joyce Barnhardt.

– Suka.

– Jedzie za mną także dwóch gości w lincolnie.

– Hm.

– Nic poważnego – jeżdżą za mną od dłuższego czasu i, jak dotąd, do nikogo nie strzelali. – Jak dotąd. – W każdym razie muszę ich zniechęcić do śledzenia mnie i mam pewien plan.

Byłam jakieś pięć minut drogi od Carol. Mieszkała w Burg, niedaleko moich rodziców. Kupili z Lubiem dom za pieniądze otrzymane w prezencie ślubnym i natychmiast zaczęli pracować nad powiększeniem rodziny. Po dwóch chłopcach powiedzieli sobie dość. Dobra wiadomość dla świata. Dzieciaki Carol były postrachem okolicy. Kiedy dorosną, na pewno będą glinami.

Podwórka w Burg są długie i wąskie. Wiele z nich jest otoczonych jakimś ogrodzeniem. Większość przylega do bocznych uliczek. Wszystkie uliczki mają szerokość polnej drogi. Boczna uliczka na tyłach domów przy Reed Street, między Beal i Cedar, była wyjątkowo długa. Plan polegał na tym, że zaprowadziłabym jak po sznurku Joyce i dziarskich chłopców w dół ulicy, potem czym prędzej skręciłabym w Cedar, a Carol przyszłaby mi z odsieczą i zablokowała uliczkę, symulując awarię samochodu.